STÓŁ_Z_POWYŁAMYWANYMI_NOGAMI. Warszawa, Poland Level . 14. Community Leader. 500 XP . no info View more info. Currently Offline. Profile Awards 1
Listen free to Redkot – Stół z powyłamywanymi nogami (Stół z powyłamywanymi nogami, U.S. Come Back and more). 12 tracks (43:49). Discover more music, concerts, videos, and pictures with the largest catalogue online at Last.fm.
stÓŁ z powyŁamywanymi nogami is at stÓŁ z powyŁamywanymi nogami. February 28, 2022 · Warsaw, Poland · Kochani Fani Muminków, bywalcy www.stolzpn.pl mamy dla Was taką propozycję.
Dzisiaj pierwszy raz jemy na naszym nowym stole turystycznym.Nazwaliśmy go stół z powyłamywanymi nogami, ponieważ Ania niechcący nacisnęła na niego sięgając
STÓŁ Z POWYŁAMYWANYMI NOGAMI is at STÓŁ Z POWYŁAMYWANYMI NOGAMI. March 15, 2020 · Warsaw, Poland · Dzień dobry
Stół z powyłamywanymi nogami No leg table. Request To Join. STEAM GROUP Stół z powyłamywanymi nogami No leg table. 2 MEMBERS
uII4nH. Warto zauważyć, że nawet przy złożonej przez organizatorów wydarzenia deklaracji apolityczności, nie sposób dziś obchodzić tej okrągłej rocznicy, wyłączając zmysł polityczny. Rozbudza go obserwacja różnego typu przykładów nastawienia do otaczającego nas świata. Głośna ostatnio ogólnopolska akcja „Sto litrów na stulecie niepodległości” – choć nie bezpośrednio – jest dla mnie akcją polityczną. Integrując różne grupy społeczne i zawodowe w szczytnym celu, wskazuje na obywatelskie rozumienie patriotyzmu, stanowiąc alternatywę w stosunku do pompatycznej i martyrologicznej narracji prawicowych patriotów. ZAWROTNA KARIERA STOŁU Jagnie Domżalskiej chodzi o troskę o najbliższe otoczenie. Kuratorka twierdzi, że w sytuacji deprywacji wolności, z którą mamy właśnie do czynienia w efekcie naruszenia reguł demokratycznego państwa, często może pojawiać się poczucie ograniczonego wpływu na kształt naszej rzeczywistości. Jednak wcale nie oznacza to, jak zauważa, że możliwości działania znikają, o ile wiąże się z nimi teoria pola małego wpływu. Dowartościowuje ona działania mniej nagłośnione niż historyczne przelewanie krwi za ojczyznę i mniej bombastyczne niż stawianie pomników politykom, jak wspomniane już przeze mnie oddawanie krwi dla ocalenia życia drugiego człowieka. Motywem, wokół którego osnuta została narracja na temat wolności na wystawie stał się stół. Trzeba przyznać, że jeden z najważniejszych mebli w naszych domach – miejsce spożywania posiłków, pracy, symbol gościnności, spotkania, podtrzymywania międzyludzkich więzi czy politycznych negocjacji – robi ostatnio zawrotną karierę, tak w projektach artystycznych, jak i kuratorskich. W pierwszym przypadku warto wspomnieć chociażby niedawną akcję Anny Baumgart, „Sprawa kobieca. Łódź 2018”(premiera 8 września w Teatrze Nowym im. Kazimierza Dejmka w Łodzi). Nawiązując do ikonicznej dla sztuki feministycznej pracy Judy Chicago, „The Dinner Party”(1974–1979), artystka zaprosiła do stołu ważne dla naszego regionu postaci kobiece, kojarzone z aktywizmem i nurtem progresywnym w sztuce. Na przygotowanym przez nią stole znalazła się zastawa z jej obliczem, stanowiącym element przeróbki znanego plakatu El Lissitzky’ego, „Czerwonym kijem bij w białych”(1919). Praca żydowskiego artysty, jak zauważa Artur Kamczycki, jest symbolem wykorzystania języka plastyki do politycznej walki. Podobnie jak dzieło Chicago bazuje ona na formie trójkąta. Jak pisze przywołany przeze mnie autor: „Pracę tę interpretuje się często jako afirmację wydarzeń rewolucyjnych i zwycięstwa sił nowego porządku nad starym światem”. Można zatem założyć, że poprzez wpisanie jej w dyskurs feministyczny Baumgart chodziło o przearanżowanie patriarchalnych społecznych struktur, w których kobiety nadal pozostają nierównouprawnione. Zastanawia jednak wykorzystanie w tym celu własnego wizerunku w formie, która kojarzy się z powieleniem narracji mistrzowskiej, gdzie tak ważną rolę odkrywa figura wielkiego artysty. Po stół w swoich projektach kuratorskich, realizowanych w Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu, chętnie sięga również Zofia nierodzińska. W otwartej niedawno wystawie, „Dziewczyństwo & COVEN Berlin prezentują: BEDTIME”(7 września–7 października 2018), pełni on funkcję warsztatową w squattersko-burleskowej scenografii, która stała się charakterystyczna dla wystroju sypialni już-nie-dzieci i jeszcze-nie-kobiet. Nie jest on bynajmniej zwykłym elementem tej scenografii, lecz aktywnym nośnikiem onirycznych wydarzeń. Niczym grzbiet fantastycznej syreny unosi na swym blacie cenne przedmioty: wzory do tatuaży z henny, kampowe naklejki, akcesoria do wykonania origami czy makijażu na każdą kieszeń. Ich bałaganiarska obecność w galerii czyni ze stołu narzędzie inicjacji w sekretne rytuały niedoreprezentowanego okresu dziewczyństwa, którego anarchistyczny wymiar jest pomijany w porządku kultury konsumpcyjnej. Na wystawie w CK ZAMEK postanowiono z kolei połączyć zainteresowanie integrystycznym aspektem stołu z odejściem od elitarnego modelu wystawy sztuki współczesnej, w powszechnej świadomości często kojarzonej z mało zrozumiałymi pracami artystycznymi i jeszcze częściej z hermetycznym językiem mówienia o nich przez środowisko osób zawodowo zajmujących się sztuką. Do tego wątku można odnieść pamiętany z czasów dzieciństwa językowy łamanie – stół z powyłamywanymi nogami – obrazowo przedstawiający bariery w komunikacji. Za uniknięcie tego typu sytuacji, a więc udostępnienie treści wystawy szerszej publiczności, odpowiadał Popow, absolwent Uniwersytetu Artystycznego na kierunkach projektowania graficznego oraz intermediów. Artysta jest również członkiem kolektywu Ostrøv, działającego przy ul. Św. Marcin, gdzie od 2016 roku współprowadzi czytelnię-pracownię samopublikowanych książek artystycznych, fotograficznych oraz zinów. Warto odwiedzać to miejsce, ponieważ organizowane są tam ciekawe wydarzania, a książki artystyczne nadal stanowią w Polsce dość nieoczywistą formę sztuki. ARTYSTA TO NIE ŻADEN MOJŻESZ „Pokój na świecie zaczyna się przy wspólnym stole”, CK Zamek Popow pracował w dialogu z „białym sześcianem” – sterylną, modernistyczną konwencją ekspozycyjną, określającą charakter przestrzeni Sali Wystaw. Korzystając z oszczędnej estetyki postminimalistycznej, Popow sprawił, że ściany galerii nabrały „kubatury”. Pojawiły się na nich pięcioboczne wybrzuszenia o różnych wymiarach. Na ich licach umieszczono natomiast napisy „podprowadzające” pod znaczenia prac artystycznych, autorstwa zespołu Macieja Szymaniaka. Ten zabieg (wynikający z pierwotnego pomysłu skierowania wystawy do najmłodszych odbiorców) wydaje mi się mało przekonujący. Znając sympatię autora aranżacji wystawy do sztuki konceptualnej, nie uważam jednak, aby w takiej formie sprzyjała ona angażowaniu widzów w proces doświadczania prac. Z jednej strony autonomiczne „kubiki” wtopione w ściany trochę, niestety, przypominały mi okolicznościowe tablice, przed którymi należy stać nieruchomo, nie dotykać i brać podane na nich wskazówki tylko na drugiej strony, kto z nas nie ogląda filmów obcojęzycznych z napisami? Bardziej trafiony, z uwagi na przyjęte przez kuratorkę założenia, jest dla mnie pomysł przedstawienia artystów biorących udział w wystawie – Elżbiety Jabłońskiej, Kamila Kuskowskiego, Zbigniewa Libery, Daniela Rycharskiego oraz Jany Shostak – jako „bohaterów” serialu codzienności, a zatem everymanów. Doceniam trafność tego rozwiązania w kontekście potrzeby odczarowania figury artysty w społecznej świadomości, a także analiz kulturowych i ekonomicznych, w świetle których artysta to nie żaden Mojżesz, tylko zawód i to bardzo niestabilny. Jego realia sprawiają, że w większości przypadków trudno planować własną przyszłość, co znacząco wpływa na samopoczucie i postrzeganie wolności. „Pokój na świecie zaczyna się przy wspólnym stole”, CK Zamek, fot. Krystian Daszkowski O Jabłońskiej dowiadujemy się, na przykład, że „mieszka nad rzeką”, a przed „galeriami sztuki chętnie sadzi poziomki i mięte”. Kuskowski, choć profesor na Akademii Sztuk Pięknych, chętnie podpiera drzewa. Libera, pokazuje: „jak dorośli wychowują dzieci. Albo jakie ciała mają lalki, którymi się bawimy. Albo jak umiera starszy człowiek”. Rycharskiego poznajemy jako twórcę „wiejskiego street artu”, który „kiedy usłyszał o fantastycznych istotach zamieszkujących okoliczne lasy, dziewięć lat temu wymalował na domach malowidła”. Z kolei Shostak to artystka z Białorusi, która nazywa siebie „nowaczką”, „pokazując Polakom, że każdy kiedyś skądś przybył”. Na tym etapie na korzyść wystawy działa bezpretensjonalna rezygnacja z napuszonych konwenansów. A MOŻE TAK WIĘCEJ WOLNOŚCI OD REPREZENTACJI? Podejmując aktualny temat, wystawa jest klasyczna w tym sensie, że opiera się na reprezentacji. Muzea i galerie przyzwyczaiły nas do niej, ponieważ to na niej – a co za tym idzie, na znajomości specyficznych kodów – instytucje te opierają swój status w społeczeństwie. Nacisk położony na artystyczne zapośredniczenie rzeczywistości dał się ponadto odczytać z tradycyjnych już dla sztuki współczesnej form: instalacji, obiektów, pracy wideo czy fotografii. Konwencjonalny pozostaje również sposób odbioru wystawy, która zaprasza do narracyjnego obchodu Sali Wystaw. Ponieważ negocjacje społecznych relacji wolności stanowią dziś jeden z najmniej poukładanych obszarów debaty publicznej, trochę zabrakło mi elementu zaburzania linearnego modelu recepcji – jakiegoś bodźca wyzwalającego z automatyzmu obecności, sprawiającego, że sami widzowie łatwo mogą zamienić się w przedstawienie siebie. Katarzyna Wąsowska, Grigory Popov i Wiktor Wolski prezentują Ostrøv, CK Zamek, fot. Maciej Kaczyński Takie wrażenie pojawiło się w przypadku ekspozycji instalacji Jabłońskiej, „Równowaga” (2018). Artystka wykonała bardzo pożyteczną pracę, gdyż budżet przeznaczony na realizację dzieła wystawowego przekazałana sfinansowanie huśtawki dla dzieci z bydgoskiego Przedmieścia, spauperyzowanej dzielnicy Torunia. Realizując w praktyce teorię pola małego wpływu, w zamian otrzymała niesamowitą, lecz prawdopodobnie nie do końca bezpieczną w użyciu huśtawkę, własnoręcznie zbudowaną przez rodziców z rur i węży ogrodowych. W galerii nastąpiła jednak przemiana statusu huśtawki. Stała się ona ready made, nieruchomo podwieszonym pod sufitem, z siedziskiem wiszącym ponad układanką wykonaną z drewnianych klocków, w powstaniu której udział miał również syn artystki. Zaangażowanie własnych rodzinnych relacji w powstanie krzyżówki bazującej na synonimie słowa „pokój” – to z pewnością dobra praktyka. Pozostaje jednak pytanie, czy jednorazowa transakcja, w efekcie której nastąpiło „umuzealnienie” przedmiotu pozbawionego swej pierwotnej funkcji – zabawy – to wystarczający społeczny gest. Czy, innymi słowy, estetyzacja, nie izoluje przypadkiem sztuki relacyjnej od jej celu, jakim jest tworzenie więzi? Praca Kuskowskiego „przy/za/nad/pod” (2018) to instalacja dedykowana pamięci Leszka Knaflewskiego, poznańskiego artysty zmarłego w 2014 roku (jego pamięć uhonorował również ogólnopolski konkurs dla młodych artystów, „Daj głos” w poznańskim Arsenale). Do jej powstania przyczynili się tacy artyści i artystki, jak: Aleksandra Ska, Marek Wasilewski, Agata Michowska, Małgorzata Szymankiewicz czy Andrzej Wasilewski. Podarowane przez nich na wystawę i połączone ze sobą stoły to również indywidualne historie, jednak jeśli nie uczestniczyło się w oprowadzaniu kuratorskim, trudno je „wysłyszeć” z samego zamysłu wyobrażenia wspólnotowości. Można wyobrazić sobie, jak trudne do osiągnięcia może być porozumienie między artystami, których ego bywa duże – jak, nie przymierzając, kosmiczne jajo – i zastanawiać się, jak to jest z twórczymi parami, gdzie na drodze partnerskich relacji niejednokrotnie staje palma pierwszeństwa, z której ciężko zrezygnować! A teraz ja! Teraz moje będzie na wierzchu! Czy o tym jest stół glamour, „Knafska”, jedyna wspólna praca znanej w poznańskim środowisku pary, którą Aleksandra Ska pokryła brokatem? Pewnie tak, choć nieco szkoda, że zmienił swój status z roboczego blatu w obraz artystyczny. Wyłamano mu zatem nogi i stał się formą petryfikującą, a więc przyćmiewającą tego typu żywe spekulacje. Jana Shostak reprezentację potraktowała bardzo serio. Na wystawie pokazała fragment powstającego filmu „Miss polonii”, w którym wciela się w rolę kandydatki próbującej swych sił w różnych konkursach miss. W tej próbie „ucieczki od świata sztuki” (słowa artystki) towarzyszy jej Jakub Jasiukiewicz, kierownik Katedry Intermediów na UAP, o którym mówi ona per „współreżyser i impresario”. Fragment dotyczy przepracowania sytuacji porażki przy stole, w gronie najbliższej rodziny, gdzie granice między wsparciem i oczekiwaniami nie tylko okazują się delikatne, ale dodatkowo nakładają się na nie kulturowe uwarunkowania związane z pochodzeniem Shostak. Tata robi koronę na pocieszenie, mama powołuje się na autorytet profesora Bałki, twierdzącego, że z każdej sytuacji trzeba umieć coś wyciągnąć. Nie wiem, w jakim kierunku zmierza ten projekt, natomiast dla mnie jego odsłona w Zamku bez wątpienia odnosi się do zniewalającej konstrukcji naszej kultury, z której trudno wyrotować wyobrażenie kobiety czyniącej atut ze swej urody po to, aby przetrwać. Osiągnięcie tego celu wymaga wpisania się w oczekiwania patriarchalnego heteronormatywu, chętnie korzystającego ze swej uprzywilejowanej pozycji poprzez upokarzającą formę konkursu. Jeśli wspólnie z Jasiukiewiczem Shostak chce pokazać, jak bardzo świat sztuki może wywoływać reakcje ucieczkowe – ponieważ mechanizmy awansów zawodowych kobiet są w nim opóźnione, niesprawne i bardzo często uwarunkowane seksistowsko – to dobrze. Czy po to ucieka w realia konkursów miss, aby kawa na ławę pokazać nadużycia? O czym będzie ta praca, jeśli jednak duet kierownika Katedry Intermediów na uczelni artystycznej i doktorantki nie odniesie się do konkursu miss, jaki odbywa się na akademiach sztuki nieustannie od momentu ich powstania, kiedy kobiety zaczynały pracę jako modelki? Byłabym spokojna, wiedząc, że Shostak przejmuje kontrolę nad projektem i wnosi w niego ducha feminizmu, pozwalającego zidentyfikować takie stabuizowane obszary funkcjonowania uczelni artystycznych, jak np.: ocenianie wyglądu kandydatek na studia, traktowanie sztuki studentek przez profesorów niepoważnie (bo przecież ich przeznaczenie i tak nie stanie się sztuką) czy przedmiotowe traktowanie ich podczas egzaminów. Chciałabym się dowiedzieć od artystki, że wsparcie kandydatur doktor w konkursach na stanowiska na uczelnie podyktowane bywa hipokryzją, zobaczyć, że jej „porażka” jest mocnym argumentem, który odsłania stan faktyczny, związany z lękiem strażników (i strażniczek!) patriarchatu o to, że dana kobieta może zagrażać zastanemu status quo. ENKLAWY WOLNOŚCI To jak to jest z tą wolnością dziś? Może tak, jak sugeruje zamykający wystawę reportaż wizualny Libery pt. „Prywatna wolność. Respondenci ze stacji Wolimierz i okolic” (2018)? Są to kolorowe fotografie ukazujące środowiska artystów i dzisiejszych hipisów biorących udział w wydarzeniach kulturalnych zorganizowanych w miejscu dawnej stacji kolejowej pod czeską granicą. Poświęcając swą prace środowiskowym enklawom, artysta widzi uzdrawiający potencjał w powrocie do, tak dziś zagrożonej naszą obecnością, natury. Na jej tle, jak sam twierdzi, stawia pytanie o to, na ile „prawdziwa wolność” to mit, na ile realna utopia. Wierzę, że ta druga opcja możliwa jest do zrealizowania wspólnym wysiłkiem troski o nasze najbliższe otoczenie i odbudowę społecznych więzi. Temu długiemu procesowi na pewno sprzyjać będzie osłabienie znaczenia nieproduktywnych obrazów nas samych, a zatem takich, w które wpisana jest teatralność zachowań. Przyznam, że patrząc na fotografie Libery, w wyobraźni usłyszałam legendarną piosenkę wędrowców, którą bardzo lubię – „Zaproście mnie do stołu” Elżbiety Wojnowskiej. Wokalistka śpiewa o rozpychaniu się przy stole różnych pseudoważnych postaci, które rozprawiają o pozornie istotnych sprawach, grzęznąc coraz bardziej w mieliznach nieporozumienia. Wystawa „Pokój na świecie zaczyna się przy rodzinnym stole”, Centrum Kultury ZAMEK, Sala Wystaw (godz. 12–20). Terminy: 8 września– 7 października 2018. Kuratorka: Jagna Domżalska. Kurator programu edukacyjnego: Maciej Szymaniak. Oprawa graficzna i aranżacja: Grigory Popov. Artyści: Elżbieta Jabłońska, Kamil Kuskowski, Zbigniew Libera, Daniel Rycharski i Jana Shostak CZYTAJ TAKŻE: Ludzie zamiast bóstw: Płonąca Mumia i Otwarta Starołęka CZYTAJ TAKŻE: Nocne motyle bez wieści na wystawie „Lochy Arsenału” CZYTAJ TAKŻE: Nie interesuje mnie narracja mistrzowska, lecz ludzka. Rozmowa z Mithu Sen Ciekawe Ciekawe 0 Świetne Świetne 0 Smutne Smutne 0 Komiczne Komiczne 0 Oburzające Oburzające 0 Dziwne Dziwne 0
Łamaniec językowy to nic innego jak trudny do wymówienia tekst, zazwyczaj autorstwa anonimowego. To zestawienie słów o zagęszczonej liczbie trudnych do wymówienia głosek. Zabawa w łamańce językowe polega na tym, aby wypowiedzieć je bez pomyłki w możliwie najkrótszym czasie. Prawdopodobnie każdy choć raz w życiu próbował szybko powiedzieć „Stół z powyłamywanymi nogami” czy „Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego”. Bardzo często z tymi stwierdzeniami mają również styczność cudzoziemcy, dopiero uczący się języka polskiego lub ci, którym pokazywana jest jego trudność. Zabawa w łamańce językowe Zabawa w łamańce językowe to świetna rozrywka nie tylko dla dorosłych, ale przede wszystkim dzieci. Zabawa w łamańce językowe to bowiem kupa śmiechu. W szczególności, gdy komuś powinie się język, a o to wcale nie jest trudno. Warto pamiętać, że zabawa w łamańce językowe to nie tylko forma zabicia nudy (np. podczas podróży) czy alternatywa dla gier, ale również forma nauki. Łamańce językowe to także ćwiczenia na dykcję. Bardzo często sięgają po nie i logopedzi, ale też między innymi aktorzy. Popularne łamańce językowe - przykłady W czasie suszy szosa sucha. Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego. I cóż, że ze Swarzędza? Stół z powyłamywanymi nogami. To cóż, że ze Szwecji, to nic, że ze Szwecji. Czy poczciwy poczmistrz z Tczewa często tańczy czaczę? Drabina z powyłamywanymi szczeblami. Rozrewolwerowany rewolwer się rozrewolwerował. W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie. Proste łamańce językowe - przykłady Śledź śledzi śledzia. Gdy Pomorze nie pomoże to pomoże może morze, a gdy morze nie pomoże, to pomoże może las. Baba bada baobaby. Baba dba o oba baobaby. Czy się Czesi cieszą, że się Czesio czesze? Ząb zupa zębowa, dąb zupa dębowa. Zamień kamień w krzemień, przemień krzemień w kamień. Karolina dryluje kolorowe mirabelki. Lojalna Jola lubi lojalnego jelenia. Zabawne łamańce językowe - przykłady Mała muszka spod Łopuszkichciała mieć różowe nóżki -różdżką nóżki czarowała,lecz wciąż czarne nóżki Po cóż czary, moja muszko?Ruszże móżdżkiem, a nie różdżką!Wyrzuć wreszcie różdżkę wróżkii unurzaj w różu nóżki!(autorka: Małgorzata Strzałkowska) W trzęsawisku trzeszczą trzciny,trzmiel trze w Trzciance trzy trzmielinya trzy byczki znad Trzebyczkiz trzaskiem trzepią trzy trzewiczki. Bzyczy bzyg znad Bzury zbzikowane bzdury,bzyczy bzdury, bzdurstwa bzdurzy i nad Bzurą w bzach bajdurzy,bzyczy bzdury, bzdurnie bzyka, bo zbzikował i ma bzika! Turlał goryl po Urlach kolorowe korale, rudy góral kartofle tarł na tarce wytrwale, gdy spotkali się w Urlach góral tarł, goryl turlał chociaż sensu nie było w tym wcale. Warzy żaba smar, pełen smaru gar, z wnętrza gara bucha para, z pieca bucha żar, smar jest w garze, gar na żarze, wrze na żarze smar. W gąszczu szczawiu we Wrzeszczu klaszczą kleszcze na deszczu, szepcze szczygieł w szczelinie, szczeka szczeniak w Szczuczynie, piszczy pszczoła pod Pszczyną, świszcze świerszcz pod leszczyną, a trzy pliszki i liszka taszczą płaszcze w Szypliszkach. Trudne łamańce językowe - przykłady Wyindywidualizowaliśmy się z rozentuzjazmowanego tłumu, który entuzjastycznie oklaskiwał przeintelektualizowaną i przekarykaturalizowaną sztukę. Na wyrewolwerowanym wzgórzu przy wyrewolwerowanym rewolwerowcu leży wyrewolwerowany rewolwer wyrewolwerowanego rewolwerowca. Zawoalowana ewaluacja i wyewoluowana owulacja. Na wyścigach wyścigowych wyścigówek wyścigowych wyścigówka wyścigowa wyścignęła wyścigówkę wyścigową numer sześć. Nie pieprz pietrze wieprza pieprzem, bo przepieprzysz wieprza pieprzem. Chłop pcha pchłę, pchłę pcha chłop.
Rozmiar Jakiej wielkości stół do grania w planszówki jest najlepszy? Duży. Prawdziwi gracze powinni mieć stół przyzwoitych rozmiarów, nie żeby duży stół robił z kogoś starego wyjadacza :) Uważam, jednak że spełnia on istotną rolę w czerpaniu przyjemności z grania. W głównej mierze chodzi tutaj o wygodę i przejrzystość. Niektóre gry mają naprawdę ogromne plansze - fajnie jest położyć taką na stole i dysponować jeszcze miejscem na znaczniki i inne pierdoły potrzebne do rozgrywki. Gdy nasze growe towarzystwo jest duże, również: im większy stół tym lepiej. Nie poruszam tematu grania na podłodze (gdzie praktycznie nie ma granic dla kafelków Carcassonne) czy na łóżku/kanapie - bo nie lubię tych sposobów: pierwszego bo jest strasznie niewygodny, drugiego dlatego, że elementy gry ulegają przesunięciu itd. (no chyba, że kładziemy wszystko na jakimś dużym blacie imitującym stół bez nóg :) - wszyscy wygodnie siedzą i gra się nie rozpada). Wracając jednak do stołów - jaki jeszcze powinien być stół-idealny? Kolorystyka/materiał Osobiście najbardziej lubię grać na białej powierzchni - wszystko ładnie widać, nic się przypadkowo nie zawieruszy. Jednolicie kolorystyczna powierzchnia - to jest to. Nie żadne pstrokate obrusiki (które ponadto mogą się ciągle przesuwać). Im jaśniejszy stół tym lepiej - ja przynajmniej odnoszę takie wrażenie. Kształt Przy okrągłym stole podobno gra się najkorzystniej. Ja dysponuję prostokątnym stołem i rzeczywiście czasami dokucza odległość graczy, tych posadowionych przy krótszych bokach stołu, do niektórych elementów gry. Kwadratowy stół w jakiś sposób rozwiązuje ten problem, jednakże zawęża grono grających zwykle do czterech. Trzeba, więc znaleźć idealne w naszym przypadku rozwiązanie. Jak na razie jestem zadowolona z 'prostokąta': wszystkie plansze się mieszczą, nawet sześć osób może wygodnie zasiąść do rozgrywki. Okaz na filmiku jako ciekawostka :) Udogodnienia źródło: I oto dlaczego powstał cały tekst :) Zawsze marzyłam o stole z dodatkowymi szufladkami dla graczy na ich znaczniki, z miejscami przeznaczonymi na szklanki (lepiej trzymać wszelkie napoje z dala ode mnie w czasie gry, mój egzemplarz 7 Cudów Świata dotkliwie przekonał się o tym po spotkaniu z filiżanką kawy), wygodnymi stanowiskami dla dużej liczby graczy. Okazuje się, ze wszystkie te 'wymagania' spełnia 'najprostszy' stół pokerowy. Cenowo niestety nieosiągalny jak dla mnie, ale przyjemnie jest sobie wyobrazić rozgrywkę przy takim cudeńku :) źródło: Warto zainteresować się tematem naszego stołu ponieważ - może dla niektórych wyda się to zabawne :) - odgrywa on dużą rolę w tym jak postrzegamy daną grę. Często widuję komentarze: gra nie mieści się na stole i dlatego nie jest ok, itp. Brzmi trochę głupio, bo z jednej strony dużo ludzi uwielbia gry rozległe obszarowo, a później narzeka na brak miejsca po ich rozłożeniu :) Ludzie.
King Arthur: Knight's Tale Recenzja gry Proces twórczy w przypadku gamedevu można nazwać walką, często wręcz dosłowną. Węgrzy z NeocoreGames, mierząc się z oczekiwaniami graczy, własnymi ambicjami i rynkowymi realiami, na ową wojnę wybrali się, niestety, z dość lichym uposażeniem, w postaci funduszy zebranych na Kickstarterze (ok. 750 tys. zł w 2020 roku). Zarzekali się przy tym, że zbiórka ma na celu wyłącznie zainteresowanie graczy owym dziełem i pozyskanie fanbase’u, a prace ruszą niezależnie od jej wyników, niemniej trudno nie zarzucić King Arthurowi: Knight’s Tale budżetowości, która razi w oczy niczym świetliste promienie Gandalfa oślepiające Nazgule na polach Pelennoru. Nawet mimo różowych przeciwsłonecznych okularów, które jako fan legend arturiańskich i transcendentalnego klimatu Avalonu nałożyłem, trudno było mi momentami nie zmrużyć oczu w grymasie bólu. Pomimo startu z pozycji Dawida w walce z Goliatem węgierskie studio przygotowało tytuł, który podczas nieco ponad 30 godzin z nim spędzonych zdołał przekonać mnie do siebie na tyle, iż rozważam ponowne rozegranie kampanii dla pojedynczego gracza w przyszłości. Jak odległa będzie to przyszłość? Wszystko zależy od tego, jak szybko grę uda się połatać. Umarł król, niech żyje królPLUSY:mroczny i senny Avalon; klimat legend arturiańskich; aspekty zarządzania zamkiem i rycerzami Okrągłego Stołu;potraktowane z należytą starannością elementy RPG;unikatowość rycerzy włączanych do drużyny;potrafiące zaciekawić zadania poboczne;system moralności i wiary;dobra optymalizacja, niskie wymagania sprzętowe;polska wersja językowa...MINUSY:...przygotowana na szybko i tylko częściowo;masa pomniejszych i nieco większych błędów;banalny główny wątek fabularny;ogólna budżetowość;grafika z poprzedniej epoki;uboga warstwa audio;rozgrywka nieco zbyt prosta i słabo zbalansowana (zbyt potężne przedmioty i buildy);niezbyt angażująca i mało rozbudowana strona taktyczna starć. Od czego by tu zacząć? Może od tego, czego spatchować się nie da. I czego patchować nie potrzeba. Sam setting oraz klimat mnie osobiście odpowiada. Ba, był motorem napędowym mojego zainteresowania tą produkcją. Chodzi oczywiście o legendę króla Artura – protoplasty i praojca niezliczonych fantastycznych światów (Władca Pierścieni, Wiedźmin – mówi to panu coś?), stanowiącą kulturalny wytrych pojawiający się w mniejszym bądź większym nagromadzeniu w niezliczonych tworach popkulturowych. W KAKT wykreowane uniwersum nie jest może tak sugestywne jak chociażby w polskim Tainted Grail: Conquest, jednak ma to coś, co sprawia, że przemierzany Avalon wydaje się wyjęty wprost z sennych koszmarów – to miejsce oniryczne, mroczne i zagadkowe. A co w tym świecie robi gracz? Wciela się w sir Mordreda, jednego z rycerzy Okrągłego Stołu, który w bratobójczej walce zabija króla Artura, sam też otrzymując śmiertelny cios. Miast wiecznego spokoju dostajemy szansę na ponowne starcie ze swoim nemezis, tym razem w Avalonie, do którego to zadania zostajemy powołani ręką samej Pani Jeziora. I wystarczy. Więcej miejsca fabule nie ma sensu poświęcać, gdyż jest ona jedynie niewiele znaczącym płomykiem zapalającym lonty kolejnych misji. Główny wątek okazuje się wręcz barbarzyńsko trywialny. Nieco cieplej można za to wypowiedzieć się o niektórych zadaniach pobocznych, które raz, że pomyślane są niejednokrotnie w sposób angażujący, a dwa – pozwalają na spotkanie niebanalnych postaci i usłyszenie historii budujących klimat tego odrealnionego i niekiedy makabrycznego miejsca. Nigdy nie ufaj osłonom w Avalonie! Nierzadko gra daje nam też możliwość dokonania fabularnego wyboru, choć najczęściej, co tu dużo mówić, iluzorycznego. Już na samym początku spotykamy sir Ectora, który robi wszystko, by nas do siebie zniechęcić, jednak mimo opcji dialogowych, teoretycznie dających szansę wymierzenia mu kary bądź przynajmniej uwolnienia się od jego towarzystwa, gra nakazuje nam przyjąć go w poczet rycerzy „nowego” Okrągłego Stołu. Podobnych sytuacji jest więcej, twórcy wykazali się sporym brakiem konsekwencji w budowaniu iluzji tego, że nasze wybory mają znaczenie. Zdarzyła mi się kuriozalna sytuacja, gdy obrałem drogę (udostępnioną mi ręką scenarzysty, rzecz jasna), której konsekwencje były równoznaczne z efektem, jaki przyniosłoby podjęcie decyzji... wprost odwrotnej. O Panie, błogosław ten granat ręcznySłuchajcie, albowiem w piśmie stoi (czytaj: na stronie NeocoreGames): King Arthur: Knight’s Tale taktycznym RPG jest. I prawdę rzecze pismo – jest on. Tych jednak, zindoktrynowanych słowem węgierskich akolitów z NeocoreGames, którzy od Króla Artura oczekują taktyczności XCOM-a lub interaktywności Divinity: Original Sin 2, sprowadzam na ziemię – grze pod tym względem bliżej raczej do pierwszego Dragon Age’a, choć jak wiadomo, ten taktycznym RPG nie był. Niech to zdanie posłuży za komentarz. Czemu marudzę? Ano przecież widok izometryczny jest, plansza przemierzana w trybie rzeczywistym z przejściem w turowy podczas potyczki – takoż! Prowadzenie drużyny bohaterów o zróżnicowanych profesjach i rolach na polu bitwy? Mamy to. Przeszkody i elementy interaktywne na placu boju niby też. Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Rozgrywka polega w zasadzie na przemierzaniu kolejnych poziomów i wykonywaniu zadań, w większości przypadków sprowadzających się do taktycznych potyczek. Plansze, na których przychodzi nam je toczyć, zostały zaprojektowane nie najgorzej – różnią się rozmiarami, ukształtowaniem terenu i okolicznościami przyrody. Niekiedy gracz otrzymuje możliwość wskazania miejsca usytuowania swojej drużyny, dając jej szansę zaskoczenia przeciwnika atakiem z flanki, chociaż nierzadko wybór ten jest iluzoryczny, a jak już wcześniej ustaliliśmy – twórcy sztukę iluzji opanowali w stopniu dorównującym co najwyżej umiejętnościom nadwornego trefnisia. Wpływ Brexitu na turystykę Avalonu jest aż nadto widoczny. Nie do końca „czułem” też system osłon i często nie miałem pewności, w jakich sytuacjach mój podopieczny będzie wolny od wrażych strzał. Podobnie było z otrzymywaniem ciosów, które mogą być blokowane, unikane, absorbowane przy pomocy pancerza i.. no właśnie. Czasami po prostu nie dochodziło do trafień – a statystyki odnoszącej się do szansy trafienia tu nie uświadczymy – i nie wiedziałem, z czego ów brak obrażeń wynika. Na szczęście dotyczy to tylko ataków skierowanych przeciwko drużynie gracza. Niezmiernie ważnym elementem taktycznej układanki są sami wrogowie. Względem nich również mam mieszane uczucia. O ile ich podtypów i rodzajów jest całkiem sporo, a poszczególni niemilce posiadają charakterystyczne zdolności bądź właściwości (np. nieumarli zwani zagubieńcami odradzają się, jeśli nie zniszczymy również ich szczątków), ich zachowanie nie okazuje się szczególnie wyszukane. Nigdy nie zdarzyło się, by zaskoczyli mnie jakimś błyskotliwym ruchem lub nękali wybranego bohatera (np. wątłego strzelca bądź mędrca). Po prostu suną naprzód, wykorzystują swoje zdolności, a czasami kryją się za przeszkodami. Mgła potrafi uprzykrzyć życie sfrustrowanych drwali. Tym z Was, którzy w grach tego typu szukają wyzwania, od razu polecam co najmniej wysoki poziom trudności kampanii, ewentualnie tryb roguelite, pozwalający jedynie na zapisy automatyczne i uniemożliwiający zmianę podjętych decyzji bądź przywracanie do życia poległych w boju sprzymierzeńców. Gra na normalnym poziomie trudności jest zwyczajnie zbyt prosta, szczególnie na początku. Wybierając misje wymagające drużyny na poziomie wyższym o nawet cztery oczka od aktualnie przeze mnie posiadanej, nie czułem wyzwania, którego oczekiwałem. W pewnym momencie doszło do tego, że przedmiot, który zapewne w przyszłości zostanie „znerfiony” w jednej z wielu nadchodzących łatek, dał mi potęgę tak wielką, iż wspomnianą misję przeszedłem niemal bez utraty choćby jednego punktu zdrowia. CamelootCi z Was, którzy nie dotrwają do tego momentu recenzji, zapewne wysmarują komentarz: „To za co ta ocena!? Czemu chcesz wracać do tej gry?”. W takim wypadku tych z Was, którzy jednak dobrnęli do owego akapitu, proszę o bezpośrednie skierowanie szukających odpowiedzi właśnie tutaj. Teraz będę chwalił. A przynajmniej nie tylko ganił. Pomiędzy kolejnymi misjami gra przenosi nas na mapę świata (zaświatów?), z poziomu której możemy wybierać kolejne misje główne, poboczne oraz brać udział w wydarzeniach wymagających zwykle podjęcia konkretnej decyzji, pozwalającej zaskarbić sobie lojalność jednych, ale sprawić zawód innym ze sprzymierzonych z królem rycerzy. Niekiedy decyzje te powodują utratę majątku na rzecz czynu szlachetnego, innym razem zmuszają do wysłania na niebezpieczną wyprawę jednego z dostępnych bohaterów, uniemożliwiając wykorzystanie jego umiejętności w kolejnej misji bądź narażając go na uszczerbek na zdrowiu lub uraz. Rycerz rycerzowi rycerzem. Wspomniane przypadłości najlepiej uśmierzyć w naszej bazie wypadowej – zamku Camelot, który w swoich strukturach posiada chociażby lecznicę. Ale nie tylko. Na placu ćwiczebnym podniesiemy poziom bohaterów, u handlarza zaopatrzymy ich w odpowiednie wyposażenie, przy Okrągłym Stole nadamy tytuły i godności zwiększające lojalność podopiecznych. Każde takie miejsce dodatkowo możemy ulepszać za złoto i zasoby budowlane, zdobywane podczas misji, a także oddawać je pod opiekę co bardziej rozgarniętym z naszych rycerzy, co przynosi dodatkowe bonusy w zależności od specjalizacji owych nadzorców. Warstwa zarządzania zamkiem oraz pozostającymi do naszej dyspozycji bohaterami jest zdecydowanie jedną z jaśniej błyszczących lamp spowitego mgłą Avalonu. Bohaterów, z których składamy drużynę (czteroosobową, choć podczas misji często dołączają do nas dodatkowi sprzymierzeńcy), jest sporo, bo około 30, a wśród nich znajdziemy prawdziwych celebrytów arturiańskiej mitologii, jak chociażby samego Merlina czy żonę króla Artura, lady Ginewrę. Ich wierność i chęć dołączenia do grona zasiadających przy naszym kolistym meblu rycerzy zdobywamy poprzez wykonywanie zadań, w większości polegających na udzielaniu im pomocy. Często musimy wybrać pomiędzy dwoma bohaterami lub zdecydować, czy w ogóle chcemy nawiązać z daną personą współpracę. Oni z kolei nie pozostają nam dłużni – możliwość spotkania wielu z nich odblokowujemy dopiero po osiągnięciu odpowiedniego współczynnika obrazującego nasz charakter. Jeśli zaś o to chodzi, mamy okazję obrać drogę sprawiedliwości i szlachetności lub występku i groźby, działać wedle tradycji starych bogów lub zgodnie z doktrynami wiary chrześcijańskiej. Tutaj wybór nareszcie jest realny. Mieszanie się symboli religii chrześcijańskiej i pogańskiej jest w grze na porządku dziennym. Ostatnim aspektem, za który programistom z NeocoreGames należy się uścisk ręki króla, są elementy „rolplejowe”, w King Arthurze: Knight’s Tale obdarzone największą uwagą twórców. Zdobywane podczas kolejnych misji punkty doświadczenia zamieniamy na umiejętności aktywne i pasywne, podzielone na trzy segmenty odblokowywane w miarę rozwoju bohatera. O ile samych umiejętności w ramach jednej z sześciu klas postaci nie ma zbyt wiele, o tyle różni rycerze nawet w obrębie tej samej specjalizacji różnią się drzewkami, co czyni każdą z postaci unikatową. Każda posiada też szereg atrybutów i zdolności dodatkowych, a także pasek lojalności dający trwałe bonusy w zależności od stopnia jego wypełnienia. Dodajmy do tego podzielone na cztery klasy rzadkości wyposażenie, a otrzymamy całkiem satysfakcjonującą, choć może niewyszukaną bazę RPG. Król jest nagiCo więc jest nie tak z szatami naszej, koronowanej pod nieobecność Artura, głowy? Można wysnuć przypuszczenie, że poskąpiono na dobrego krawca. Wspominałem o pierwszym Dragon Age’u? Tropów łączących oba te tytuły jest więcej, a oprawa graficzna to jeden z nich. KAKT cofa nas w czasie o jedną, może nawet dwie generacje sprzętu. Modele postaci jeszcze dają radę, ale nie można już tego powiedzieć o przemierzanych poziomach i użytych teksturach. Efekty cząsteczkowe w jednej sytuacji robią wrażenie (mgła), by w innej skłonić do przetarcia oczu w nadziei, że plansza pokryta liśćmi zachowującymi się jak nieokrzesane cząstki materii, to tylko miraż zafundowany przez przewrotne moce Avalonu. Nie lepiej jest, jeśli chodzi o efekty naszych zdolności i czarów – asceza pełną parą. Duże wrażenie zrobiły na mnie za to cutscenki. Plusem są też niewielkie wymagania i stabilne działanie gry. Nasza moralność w całej okazałości. Niewiele dobrego mogę natomiast rzec o warstwie audio, gdyż na tę również poskąpiono złota z królewskiego skarbca. Motywów jest zaledwie kilka i powtarzają się notorycznie, niezależnie od sytuacji, więc podczas walki ze zgrają zabłąkanych szkieletów, jak i z głównym złolem danego aktu, towarzyszyć będzie nam ta sama bezczelnie sielankowa melodia. Voice acting za to utrzymuje się na nie najgorszym poziomie, a spora część tekstu przekazywanego ustami spotykanych postaci jest opatrzona dźwiękiem. Osobny akapit postanowiłem poświęcić „polskiej” wersji językowej. Chuda sakiewka i tutaj nie pozwoliła na zbyt wiele, a momentami nieudolne rodzime tłumaczenie przetykane jest angielskimi zdaniami, by w końcówce ustąpić miejsce mowie Szekspira niemal zupełnie. No cóż, plus za chęci. Graal do połowy pełnyMimo mojej pobłażliwości dla brytyjskiego monarchy i przymykania oka na wiele aspektów King Arthura: Knight’s Tale, które nie zostały obdarowane wystarczającą ilością uwagi członków zespołu NeocoreGames, patrzę w przyszłość tego tytułu z zachowawczym optymizmem. Nawet jeśli czasami muszę oczy niemal zamknąć, by nie dostrzec problemów z wyświetlaniem obiektów, nazw przedmiotów czy ikonek, z uciekającymi modelami prowadzonych bohaterów, brakiem balansu czy w końcu powodującymi uśmiech politowania nazwami i opisami misji pobocznych odblokowywanych w ramach endgame’u (by być skrupulatnym – brakiem nazw i opisów, gdyż zamiast nich widnieją numery i ciągi znaków). Przykłady elementów do dopracowania można by mnożyć, zastanawiając się nad słusznością wyjścia gry z wczesnego dostępu właśnie teraz, gdy wysuszona ziemia Avalonu potrzebuje deszczu patchy. Drużyna odkryła źródło wszechobecnego dymu. Wino wypełniające boski kielich tej węgierskiej produkcji zatrzymało się w połowie jego pojemności. Na tyle wystarczyło. Płyn o dziwnej barwie, momentami cierpki, mimo wszystko wypiłem dość chętnie, żłopiąc pokaźne łyki podczas mojej niespełna 30-godzinnej przygody z królem Mordredem. Jeśli próbowaliście wczesnego dostępu i się zraziliście – zapewniam: jest lepiej, ale poczekajcie na parę łatek. W pierwszych udało się już wprowadzić szybki zapis oraz wyeliminować dodany przypadkiem wybór poziomu trudności w trybie „roguelite”! Przyszłość rysuje się w ponurych barwach, ale takie najlepiej pasują do Avalonu. Rafał "Sanko" Sankowski |
Ta droga do własnych czterech kątów też nie była usłana różami. Jeden wuj, jak wynika z opowieści rodzinnych, podróżował kilka (!) razy do Ameryki, zanim za zarobione pieniądze udało mu się założyć małą trafikę (czyli sklep z tytoniem), a potem odłożyć na własne mieszkanie na Wildzie. Siostrzany pradziadek kroił garnitury berlińskim elegantom, by powrócić do kraju po 1919 roku. Kupuje on wówczas mieszkanie na reprezentacyjnych Alejach Karola Marcinkowskiego. Dziadek Aleksander jako uczeń i później czeladnik piekarski meldowany jest pod adresami kolejnych mistrzów, u których pobiera nauki. Sypia zapewne gdzieś w pokoikach za piekarnią, jak i setki młodych adeptów zawodu. Na własnym, w Poznaniu, zamieszkał dopiero po II wojnie wcześniejsze wpisy w kartotece meldunkowej wszystkich moich krewnych (ale i innych, zwykle mniej majętnych mieszkańców Poznania) to dziesiątki (!) zapisów drobnym maczkiem. Przeprowadzki co kilka miesięcy, czasem tylko do sąsiedniej kamienicy. Trudno dziś to pojąć. Co tak gnało z miejsca na miejsce naszych pradziadków? Czy tylko szukanie lepszego miejsca na Ziemi? Tam będzie lepiej? Może w końcu, gdzieś w innym miejscu, podły los się odmieni?Mijam mural z wierszem Stanisława Barańczaka i wciąż na nowo odczytuję sens tych kilku wersów: Jeżeli porcelana to wyłącznie taka Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu, Jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby Nie było przykro podnieść się i odejść; Jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce, Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci, Jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy lub świat Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać? Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze? Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy w świecie czuł się jak u siebie w domu? Jakże dziś nam wygodnie, jak bardzo się zasiedzieliśmy. A ja wciąż przed oczami mam te kartoteki, zapisane drobnym maczkiem. Dziesiątki, czasem setki adresów. Dlaczego? Już wiem, że nie znajdę jednoznacznej odpowiedzi. Trzeba by się wgryźć w tamten czas, przyzwyczajenia, nawyki, działania z rozpędu, uświęcone niepisaną tradycją. Trzeba by zobaczyć tamten Poznań przełomu wiek XIX i XX z nowymi budującymi się kamienicami, nagle eksplodujący na zewnątrz, na przedmieścia, poza fortyfikacyjne mury twierdzy. Nowe budynki, nowe miejskie tereny Jeżyc, Łazarza. Gdy nadchodził dozwolony prawem czas przeprowadzki w dzikim pędzie szukano po prostu nowego miejsca na ziemi. Firma przewozowa Jana Murkowskiego była jedną z ważniejszych firm przewozowych PoznaniaCzasem motorem był awans społeczny, innym razem do zmiany adresu pchały problemy finansowe. Bywało, że żyć nie dawał pobliski rzemieślniczy zakład, wilgoć, insekty, dymiące piece, których nie chciał nareperować administrator domu. Trzeba było przenieść się do odległej dzielnicy miasta, bo wymagała tego zmiana pracy. A może uprzykrzał życie awanturujący się sąsiad za ścianą, albo „niezwykle muzykalna” sąsiadka z góry? Trzeba było zostawić za sobą przykre wspomnienia, którymi przesiąknięte były ściany: rozstania, chorobę, śmierć bliskich. Przeprowadzano się też z rozpędu, bo „tak trzeba”, „tak się robi”, taki był zwyczaj. Kończyła się umowa, administrator podnosił czynsz, a przeprowadzki sankcjonowane były w wyznaczonych przez policję terminach jednak do przodu pchały marzenia o awansie społecznym. Lepsze piętro, bardziej widne mieszkanie, bardziej prestiżowa lub bezpieczniejsza dzielnica. Z bocznej oficyny do frontowej, z ciasnej klitki „na czwartym”, do bardziej reprezentacyjnego „na drugim”, z Chwaliszewa na Długą, z Garbar na Wilhelmowską, z prawego brzegu Warty na lewy. Równolegle, w drugim kierunku spychała bieda, degradując. Zamożny onegdaj kupiec, zlicytowany wraz z rodziną lądował w zapluskwionej, zatęchłej norze na przedmieściach, zaś inwalida-robotnik miał i tak szczęście, gdy znalazło się dlań miejsce w przytułku. Toczyły się wozy z meblami i dreptali ludzie z dobytkiem w obie świętojańska w Warszawie, pocztówka z ok. 1900 roku, Biblioteka Narodowa [Polona]Jest początek lipca, zaraz po świętym Janie, a może pół roku później, na Świętego Michała. W całym Poznaniu panuje nieznośny rwetes i zamieszanie. Po brukowanych ulicach w jedną i drugą stronę toczą się wielkie wozy i wiejskie furmanki, na których piętrzą się stosy mebli. Na pchanych ręcznie, mniejszych wózkach też podskakują dziarsko szafy, krzesła, lustra, węzełki z bielizną, brzęczy porcelana upakowana w wiklinowe kosze od bielizny. Tam wiozą fortepian, tam spuszczają wielką komodę przez okna, bo zator się zrobił na schodach. Coś spadło z furmanki, komuś potłukła się cała zastawa stołowa. Lament słychać na całą ulicę. Biedniejsi przenoszą swój lichy dobytek na swoich plecach. Przeprowadzka noworoczna, wielkanocna, świętojańska, świętomichalska. W dozwolonym i ogłoszonym przez policję terminie. Kto nie zdąży na czas – może zapłacić grzywnę a nawet grozi mu kara więzienia. Bywa, że przeprowadzają się całe kamienice. Tu ktoś się wyprowadza, tam na podwórku piętrzy się stos gratów, na którym czeka w napięciu cała rodzina, bo poprzedni lokatorzy jeszcze nie opuścili mieszkania. W sklepach też rojno. Kupcy nie przepuszczą takiej okazji. Trzeba przecież wymienić to co stłuczone, kupić nowe firanki, czasem dostawić nowe łóżko. Nie mniej roboty mają rzemieślnicy – tu trzeba naprawić zegar, tam poprawić wentylację, bo piec dymi, a niektórzy zdecydują się przemalować ściany. Wszystko w niewiarygodnym pośpiechu. Nie można zapomnieć o zgłoszeniu nowego adresu. W pruskim porządku nawet niebieskie ptaszki muszą „być na oku”.„Meldowanie ułatwia odszukanie osób, w miastach większych, nastręcza sposobność do kontrolowania miejscowego ruchu ludności i ułatwia nadzór nad osobami podejrzanemi, które przez częste zmiany mieszkania i miejsca pobytu chcą sobie ułatwić popełnianie przestępstw i usunąć się od odpowiedzialności. Z tego powodu istnieje obowiązek meldowania jako środek policyi miejscowej, nawet w państwach, które zaprowadziły wolność paszportową ( we Włoszech, w państwach niemieckich)” - zauważa Franciszek Kasparek w swej „Nauce administracyi i prawie administracyjnym austryackim”.fragment zapisków na karcie meldunkowej A meldować się trzeba ekspresowo po zmianie adresu – miało się na to zaledwie trzy dni, a obcokrajowcy musieli powiadomić władze o swym przybyciu do miasta nawet w przeciągu doby. Na dodatek zobowiązani do przekazania takiej informacji byli zarówno zmieniający lokum, ale również gospodarze domu, czy podnajmujący pokój, a nawet rodzina, która gościła przybywającego z prowincji krewnego. A w kartotekach meldunkowych nie zapominają odnotować przy okazji informacji o ślubie, zawodzie, wyznaniu, u kogo się ów kąt wynajmuje albo u kogo z rodziny się ktoś zatrzymał. Pojawiają się też różne tajemnicze dopiski, czasem (jeśli osobnik był szczególnie ciekawy dla policji) nawet podkreślane na czerwono. Numery spraw sądowych, kto siedział w ulu (jak się wówczas nazywało więzienie), a który nieszczęśnik „wylądował” na leczeniu w Owińskach. Kiedy poszedł ktoś do wojska, a kiedy ze służby wrócił. Gdzie był i dokąd odjechał. Nawet panie lekkich obyczajów mają odnośne zapisy w swych kartotekach. Jednak najczęstsze wpisy dotyczą zwykłych, obywatelskich powiadomień o zmianie miejsca częstym przenoszeniem się ściśle związany był też proceder zmiany służby w miastach, a na wsiach dotyczył on także zatrudniania innych pracowników najemnych. Pracę czy służbę dogadywano (godzono) na określony czas, zazwyczaj na kwartał, choć bywało, że i na rok lub (w miastach) coraz częściej na miesiąc. Elżbieta Bederska, autorka poradnika „Dobra służąca czyli co powinnam wiedzieć o służbie i na służbie?”. wydanego w Poznaniu w 1909 roku, przypominała, że służąca, umówiona na pracę kwartalną winna zgłosić się na służbę drugiego dnia rozpoczętego kwartału, a więc 2. stycznia, 2. kwietnia, 2. lipca, 2. października. To zwykle dzień po przeprowadzce. Dokładny termin zmiany służby w Poznaniu wyznaczała policja i podawała do wiadomości ogólnej wraz z terminem "zamiany mieszkań". Mieszkania również godzono na kwartały, często płacąc za taki właśnie czas (lub jego kilkakrotność). Dopiero po upłynięciu czasu umowy można było zmienić lokum. W przeciwnym razie trzeba było zapłacić za umówiony czas. Za niezastosowanie się do przepisów i opuszczenia mieszkania w terminie przeprowadzki do wyznaczonej godziny można było ponieść wysoką karę. W 1909 roku była kara grzywna do 30 marek albo spedycyjny Jana Murkowskiego dysponował różnymi środkami transportuGdy spodziewano się zwiększonego ruchu lub mogły być problemy z zapewnieniem wystarczającej liczby wozów i tragarzy (jak na przykład w czasie wojny) policja decydowała się wyznaczyć osobne dni na przeprowadzkę z mieszkań małych jedno lub dwupokojowych, a w kolejne dni z większych przesuwano głównie ze względu na przypadające niedziele i święta, zarówno katolickie, protestanckie jak i żydowskie. Przeprowadzały się lub pomagały w transporcie bowiem całe rzesze ludzi, różnych wyznań. Nieraz powodowało to też sporo zakłóceń w innych usługach, gdyż pracownicy innych branż zachęceni dodatkowym wysokim zarobkiem, rzucali swoje podstawowe zajęcie. W Poznaniu funkcjonowało sporo firm spedycyjnych, ale nie były one w stanie zaspokoić olbrzymiego zapotrzebowania w tych konkretnych dniach. Do znanych firm należały firmy: Barczyńskiego z Wielkiej Berlińskiej, Błaszyka z Rycerskiej, Freudenrich&Cynka z Rycerskiej, Helvetia z Wielkiej Berlińskiej, „Express””Kuczkowskiej i chyba najbardziej znana Murkowskiego z przeprowadzek były dość stałe. Mniej popularne były 1 stycznia – tzw. przeprowadzka noworoczna i 1 kwietnia – nazywana przeprowadzką wielkanocną. Jednak dwa terminy w roku były popularniejsze: przypadająca na 1 lipca przeprowadzka świętojańska (po dniu św. Jana 24 czerwca, w Warszawie zwykle to 8 lipca) i 1 października – przeprowadzka świętomichalska (po dniu świętego Michała 29 września). Co ciekawe – na przykład w Warszawie – bardziej popularna była przeprowadzka świętojańska, przypadająca tam na 8 lipca, a dla wielu rodzin bardziej zamożnych związana w ogóle z czasową likwidacją mieszkania w mieście na rzecz „letniego mieszkania” prawie całej rodziny na wsi. Tam, w mieście, na okres letnich miesięcy, pozostawał nieraz jedynie pracujący ojciec rodziny, więc uważano, że „Dwa są terminy w naszym narodzie: na Święty Michał i – Świętojański/ Pierwszy – lud wiejski dzierży w odwodzie/ Drugi – to termin klasy mieszczańskiej”. W Poznaniu jednak znacznie popularniejszym terminem na zmianę lokum była właśnie jesień. W 1888 roku na łamach „Wielkopolanina” , opisywano „obraz wielkiego zamięszania(!) w Poznaniu z powodu przeprowadzki, która największą jest na św. Michał”. 11 lat później, redaktor Postępu, podsumowując przeprowadzkę wielkanocną zauważa też: „jak dawniej tak i w tym roku wielkiej przeprowadzki nie było. Jak wiadomo u nas głównie na ś[w]. Michał się przeprowadzają”.Pod koniec XIX wieku wraz z budową nowych budynków przeprowadzki stają się bardziej ożywione. „Mianowicie poszukiwano mieszkań okazałych, odpowiadających wymaganiom obecnym. Toteż wynajęto wiele mieszkań w nowych kamienicach, nawet takich, które jeszcze nie wyschły” – donosił Goniec Wielkopolski w 1881 roku. A w 1889 roku Orędownik zauważał: „nie ma prawie domu, gdzieby się przynajmniej jedna rodzina nie przeprowadzała”. Początek XX wieku to wielki rozwój przedmieść poznańskich. Świeżo przyłączone do miasta Jeżyce, Wilda i Łazarz zabudowują się gęsto wysokimi budynkami mieszkalnymi. Podobnie na Chwaliszewie, małe domki rzemieślników zastępowane są okazałymi kamienicami. Nowe pomieszkania przyciągają wielu duży ruch panował w 1907 roku, więc przeprowadzka trwała nieomal cały tydzień: „Już na kilka dni przed pierwszym wielkie wozy transportowe zaległy wszystkie ulice starego miasta i przedmieść. Przenoszenie mebli w ulicach więcej ożywionych tamowało nieraz ruch na chodnikach. Dopiero od wczoraj cokolwiek się uspokoiło. Do zmiany mieszkań przyczyniła się w roku bieżącym niemało działalność policji budowlanej, która bardzo wiele mieszkań, zajętych przez ludność mniej zamożną, uznała za niezdrowe i tym sposobem zniewoliła mieszkańców do przeprowadzki. W ślad za przeprowadzkami idzie wielce ożywiony ruch budowlany. Liczne starsze kamienice ustępują miejsca nowoczesnym gmachom wielkomiejskim. Zyskuje na tym wygląd miasta, lecz tracą lokatorzy, którzy w pięknych kamienicach płacić muszą piękne komorne” – wzdychał redaktor Kuriera w Wielkopolaninie tego roku zauważano, że „wielu lokatorów przeniosło się ze starych domów w dolnej części miasta w górną na przedmieścia, gdzie pobudowano domy według najnowszych wzorów z wygodami nowoczesnemi.” Nie zawsze wszystko przebiegało bez zakłóceń. Czasem szyki mieszała pogoda, tak jak ulewa w 1889 roku, która to „przyprawiła mianowicie biedniejsze rodziny o niemałe straty”.Zdarzały się drobne szkody, jak zgubiony w drodze z ulicy Półwiejskiej ku Ogrodowej męski trzewik sznurowany. (Przyznawać się, czyj to pradziadek zamieszkał w 1889 roku przy ulicy Piotra nr 6 parter na prawo?) Czasem koszty przeprowadzek były poważniejsze. W 1905 roku „na ulicy św. Marcina pewien woźnica jadąc wozem uderzył we wóz meblowy, strzaskał drzwi w nim tylne, a w środku wozu szafę i drobne przedmioty”. Wozy nie wytrzymywały ciężaru, załamywały się, a wówczas dobytek spadał na ulicę i się niszczył. Nagminne były kradzieże. Niestety, bywało i gorzej. W 1881 roku robotnik z Grobli spadł z wozu meblowego, który do tego „przeszedł mu przez brzuch i obie ręce. Nieszczęśliwego przewieziono do lazaretu miejskiego”. W Kargowej, w 1897 roku, z powodu przeprowadzki usunięto poręcze schodów, by zmieścić niesione meble. Niestety –niejaka Wolterówna, córka miejscowego żandarma, nie była dość ostrożna, straciła równowagę i spadła ze schodów do sieni, „z powodu czego odniosła tak ciężkie rany, że lekarze powątpiewają o utrzymaniu jej przy życiu” – jak informował poznański Orędownik. Bardzo tragiczna była również przeprowadzka świętomichalska w 1913 roku. Pomiędzy stacjami kolejowymi w Dopiewie i Dąbrówce z toru kolejowego do przeprowadzki chciał skorzystać pewien z niższych urzędników kolejowych. W tym celu na lorkę kolejową (mały wagon, a może w tym przypadku drezyna) zapakował meble, żonę i dziecko. Niestety – nagle nadjechał pociąg pospieszny. Żona nieszczęśnika zginęła na miejscu, a dziecko zostało bardzo poranione. Przeklinano czas przeprowadzek, narzekano na ponoszone koszty, podliczano straty i… szukano kolejnego lokum. Była to swoista gra pomiędzy właścicielami kamienic, podnoszącymi czynsz, a lokatorami, którzy chcieli nieco zagrać im na nosie. Nie da się jednak ukryć, że przeprowadzki były częstym i znaczącym wydarzeniem w życiu naszych przodków. Może nawet i swoistą rozrywką. O tym, jak wiele znaczyły te zmiany mieszkań dla ówczesnych mieszczuchów najdobitniej świadczą żarty, krótkie wierszyki i humoreski, liczne w ówczesnych czasopismach satyrycznych. To świadectwo czasu, który przeminął i pozytywne aspekty przeprowadzek. Opowiedziała o nich pewna gospodyni domowa z Wilna w Kurierze Litewskim w 1908 roku. Nie zdziwiłabym się, gdyby praktyczne Poznanianki zgodziły się też z tymi słowami: "Wiesz pan przecie, iż w Wilnie mieszkam już dość dawno i z tak liczną rodziną [...]Otóż zapewniam pana, iż w żadnem mieszkaniu nie przemieszkaliśmy dłużej niż 2 do 3 lat, choć miewaliśmy dobre i pod pod każdym względem dogodne. Lecz taki już mój system stały, na który mąż mój zgadza się w zupełności. Trzeba bo panu wiedzieć, że w każdym. domu, liczniejszym średnio zamożnym, w miarę, czasu i nieznacznie, nagromadza -się w domu mnóstwo rzeczy zgoła niepotrzebnych, stanowiących jeno arcy niepożądany balast w gospodarce domowej. Oto każda przeprowadzka jest jednocześnie okresem pozbycia się tego balastu; bądź to w drodze darowizny, bądź sprzedaży, bądź też nawet za pomocą bardzo zwykłego wyrzucenia na śmietnik. A dalej. Nawet przy najściślejszej przestrzeganym porządku domowymi skutkiem właśnie tego mnóstwa różnorodnych gratów i przedmiotów, nawet najlepsza gospodyni może stracić z oczu wiele z nich rzadziej używanych, a niemniej przeto cennych i koniecznych. I skutkiem tego ulegają one często zniszczeniu, zaniedbaniu, lub – zdarza się – giną. Przeprowadzka tedy: bywa lustracją generalną, która wyciąga na jawę wszelkie grzechy i zapomnienia i zniewala do kontroli, naprawy, dopełnień itp. czynności nieodzownych. Również skutkiem przyczyn powyższych wiele kątów, stale zapchanych gratami, staje się niedostępnych dla oka gospodyni, a natomiast powstają tam istne śmieciska z przyczyny niedbalstwa służby. Pajęczyny i kurz rozwielmożniają się wszędzie i zwolna zaczynają zagarniać coraz szersze przestrzenie; bywa nawet niekiedy w ciaśniejszych lokalach tak źle, iż przeciw temu niemasz już prawie lekarstwa. A w ślad za kurzem i pajęczyną przychodzi stęchlizna i w rezultacie otrzymuje się efekt owych siedzib odwiecznych, gdzie, przy wzorowej na pozór czystości i braku nawet ludzi, mogących wytwarzać nieporządek i brud, niesposób wytrzymać przez czas dłuższy, z przyczyny braku świeżego powietrza i stałego ogniska – zepsutego. I na to radzi najskuteczniej dobrze dokonana przeprowadzka. Lecz powtarzam: dobrze. A rozumiem przez to, iż wnoszę się zawsze na mieszkanie gruntownie odnowione i .oczyszczone i rzecz każdą, każdy mebel i sprzęt, przed ustawieniem w nowej siedzibie, otrzepuję, opylam, czyszczę, reparuję itp. "[pisownia oryginalna] Pełna bibliografia u autorki. Ilustracje z poznańskich czasopism (Dziennik Poznański, Kurjer Poznański, Wielkopolanin, Orędownik, Postęp). natomiast rysunki humorystyczne, wiersze i dowcipy z czasopism satyrycznych, głównie z pisma Kolce oraz kalendarzy. Dorzucam jeszcze kilka dowcipów, reklam i dykteryjek "przeprowadzkowych"
stół z powyłamywanymi nogami tekst