- Opieka naprzemienna nad dziećmi po rozwodzie rodziców to nie panaceum, ale zdecydowanie najlepszy model opieki. Tymczasem ojcowie mają dziś płacić i siedzieć cicho - mówi w rozmowie z Maciejem Chudkiewiczem Mariusz Kotlarczyk, wiceprezes Stowarzyszenia dzieciakom.org, student prawa i zaangażowany tata. 10) Motywowanie nauczycieli do efektywnej współpracy z rodzicami. 11) Promowanie szkoły w środowisku lokalnym. 2. ZADANIA WCHOWAWCY 1) Wychowawca klasy utrzymuje kontakt z rodzicami w formach: a) Zebrań z rodzicami b) Pisemnych informacji o postępach i zachowaniu uczniów, c) Indywidualnych spotkań z rodzicami na terenie szkoły, po Wywiad z dzieckiem; Wywiad z rodzicem -przykładowe pytania; Jancina I-egzamin; Kolokwium ćw. Metody badania osobowości dzieci i młodzieży; Biologiczne uwarunkowania rozwoju psychicznego człowieka; Jmajkowska 1-11112022235609-Szustrowa Teresa (red) - Swobodne techniki diagnostyczne. Wywiad i obserwacja Dzieciństwo to przede wszystkim zabawa. Ponieważ nie miałem problemów z nauką, to szczerze mówiąc, nie poświęcałem jej tak wiele czasu. W domu było nas kilkoro, więc wymyślaliśmy różne zabawy- najczęściej w chowanego lub w podchody. Nie daleko nas rósł nieduży las i tam bawiliśmy się w dom. Ale na zabawę nie było zbyt Uciekł z jedną walizką - Muzyka. Polski geniusz był ulubieńcem władzy, a potem zdrajcą. Uciekł z jedną walizką. Był ulubieńcem władz PRL-u, ale ucieczka z kraju sprawiła, że na kilkadziesiąt lat zakazano pisania o nim i grania jego utworów. Na świecie Andrzej Panufnik stał się jednym z najbardziej cenionych kompozytorów. Nasi sąsiedzi zachowali szkołę podstawową dziewięcioletnią, ale już po piątej klasie uzdolnione dzieci, jeżeli tak zdecydują wraz z nauczycielami i rodzicami, mogą iść do gimnazjów. Oczywiście - do gimnazjum można pójść również po kolejnych klasach, wszystko zależy od indywidualnego poziomu rozwoju dziecka. xSVV2. Opublikowano: 2016-03-08 01:04:20+01:00 · aktualizacja: 2016-03-08 01:16:03+01:00 Dział: Społeczeństwo Społeczeństwo opublikowano: 2016-03-08 01:04:20+01:00 aktualizacja: 2016-03-08 01:16:03+01:00 Lustrowanie Jerzego Zelnika przez środowisko Michnika to przebicie kolejnego sufit cynizmu w naszym życiu publicznym. Czynią to ludzie, którzy nie uznają lustracji jako czynnika oczyszczającego życie publiczne - jest więc to dla nich jedynie narzędzie zemsty na nielubianym aktorze i sympatyku Prawa i Sprawiedliwości, na człowieku, który zwłaszcza w okresie posmoleńskim dał dowód wielkiej odwagi i poświęcenia. Nie był za to przez środowisko aktorskie pieszczony, oj nie był, a przez media związane z Agorą bywał wręcz zaszczuwany. CZYTAJ O TYM: TYLKO U NAS. Demaskujemy obrzydliwą manipulację Jakuba Wojewódzkiego. „To metody jak z PRLu”. Zobacz o czym NAPRAWDĘ rozmawiano z aktorem! Ale oczywiście, z ujawnionymi faktami trzeba się zmierzyć. Szczerze mówiąc, nie jest tego dużo: krótka współpraca bardzo młodego człowieka. Wynikająca raczej z głupoty i rodzinnej atmosfery szacunku dla PRL niż z finansowych czy karierowiczowskich motywacji. I najgorsze - udzielone SB informacje o jednym z kolegów. Jerzy Zelnik zapowiada, że mimo upływu lat spróbuje się z tym faktem zmierzyć, jeśli zaszkodził - zadośćuczynić. I przeprasza : Ze swej strony zapewniam, że stanę w tej sprawie prawdzie. Już teraz proszę o wybaczenie osoby, które mogłem skrzywdzić. Pozostaje też pytanie o tak długie milczenie aktora o tej sprawie. To dziwne. W przeciwieństwie do TW Bolka czy większości donosicieli epizod ten nie miał wpływu na jego postawę w wolnej Polsce. Nie był też Zelnik i nie jest politykiem w którego rękach spoczywa odpowiedzialność za innych. Nie. Pozostał tylko i wyłącznie aktorem. Kilka zdań w jakimś wywiadzie, choćby i rok temu, zamknęłoby szybko temat. Szkoda, że tego nie uczyniono. Ale z drugiej strony trzeba też pamiętać, że Jerzy Zelnik nigdy nie ukrywał iż jego życie dzieli się jakby na dwie części. Z domu rodzinnego wyniósł bowiem bardzo pozytywny stosunek do socjalizmu i władz PRL. Tak opowiadał o tym mnie i Jackowi Karnowskiemu w 2013 roku na łamach tygodnika „w Sieci”: Tak, tuż po wojnie ojca, jako dobrze rokującego reżysera i jednocześnie szybko awansującego oficera przeniesiono do Warszawy, nadzorował tu budowę Teatru Wojska Polskiego. Stolicę pamiętam właściwie tuż po powstaniową. (…) Moi rodzice zawsze byli bardzo uczciwymi ludźmi. Dom był pełen miłości. I choć wtedy Boga w nim nie było, rodzice żyli podświadomie w zgodzie z Jego przykazaniami. Wówczas romantycznie wierzyli w socjalizm w wydaniu wschodnim, odróżniając zawsze, jak mówili, piękne idee od złych ludzi, którzy zajmowali się realizacją instytucjonalnie. Tata był przed wojną wielkim zwolennikiem marszałka Piłsudskiego. Może jego wybory życiowe byłyby inne gdyby dostał się do Armii Andersa, jednak go nie przyjęto. Może dlatego iż w ankiecie napisał, że jest bezwyznaniowy? A jak rodzice znaleźli się w Rosji? Uciekali, jak rzesze Polaków, przed hitlerowską bestią, na wschód. A potem… znamy wszyscy historię. Ojciec nie chciał być obywatelem sowieckiego raju. W czerwcu 40 roku wywieziono go w ostatnim transporcie w bydlęcym wagonie. Straszne wspomnienia. Upał był potworny, ludzie umierali z braku powietrza, krzyczeli „wozducha, wozducha”. A młodzi cyniczni enkawudziści odpowiadali z rechotem, że tam dokąd jadą powietrza będą mieli aż za dużo. Po amnestii rodzice poznali się w Rosji, w sformowanym tam polskim wojsku. Potem był brutalny marzec 1968 roku w którym Zelnik uczestniczył osobiście. I - o czym też nam opowiadał - nawrócenie: Wiara daje mi siłę. Zawsze dawała, choć rzeczywiście relacja z Bogiem jest coraz ważniejszym elementem mojego życia. Ale już w 1969 roku, kiedy zostałem ochrzczony, już jako dorosły człowiek, wiedziałem, że to jest wielka łaska. Przygotowując się do chrztu miałem poczucie, że robię to bardziej dla żony, przed naszym ślubem kościelnym. Jednak trafiła mnie ta strzała miłości Bożej. Żyję wiarą i uważam, że to jest coś wspaniałego. Wszędzie, przy goleniu czy w ogrodzie, także na scenie, modlę się. W mojej ocenie jest to ważne naświetlenie sprawy i duże uwiarygodnienie tego, co aktor mówi w tej chwili. Z tej perspektywy nawrócenia na katolicyzm można zrozumieć i przyjąć pewnego rodzaju wyparcie z pamięci krótkiego epizodu współpracy z SB. Tym, którzy zaczną szydzić, że stosuję dwie miary, odpowiadam: akurat mnie o to oskarżyć nie możecie. Zawsze podkreślałem, że na te sprawy należy patrzeć w szerszym kontekście. Przypomnę choćby chybione zarzuty wobec prof. Witolda Kieżuna, za którego obronę, mocno nam się także od prawicy oberwało. I przypomnę, że także w przypadku Lecha Wałęsy jasno pisałem, że największym problemem jest wpływ sprawy TW Bolka na prezydenturę w wolnej Polsce. Dlatego, na podstawie obecnego stanu wiedzy, uważam iż mam prawo uznać, że tamten epizod nie jest chwalebny, wymaga przepracowania, ale najprawdopodobniej nie miał żadnego wpływu na twórcze i pełne poświęcenia dla innych (także dla ciężko chorej żony, którą przez wiele lat się opiekował), życie Jerzego Zelnika. Wiem, że nasi czytelnicy też podobnie na tę sprawę patrzą. Publikacja dostępna na stronie: Proszę opowiedzieć o swoim życiu. Zacznijmy tę opowieść od początku, zanim stał się pan ikoną polskiej Balcerowicz: Moja rodzina była typowa w tym sensie, że wojna, a potem komunizm nałożyły ileś tam ograniczeń. Wychowałem się ?w Toruniu. Choć według oficjalnych zapisów urodziłem się w Lipnie, ?to mama wyznała mi, że naprawdę przyszedłem na świat w domu jej matki we Włocławku. Ale dokumentów zmieniać już nie będę. Od drugiego do osiemnastego roku życia mieszkałem w Toruniu, stąd też właśnie Toruń traktuję jako swoje rodzinne miasto. Tam kończyłem szkołę podstawową ?i liceum. Ulica, przy której stała podstawówka, najpierw się nazywała im. Hanki Sawickiej, ?w 1956 roku przywrócono poprzednią nazwę Łąkowa, od ulicy, przy której się mieściła. Potem znów się nazywała im. Hanki Sawickiej, a po 1989 roku wróciła Łąkowa – ten detal pokazuje historyczne zawirowania komunistycznej Polski. Ani ojciec, ani mama nie mieli wyższego wykształcenia – mama średnie, ojciec był czeladnikiem masarskim. Moja mama, Barbara, miała 13 lat, gdy wybuchła wojna. Była bardzo zdolna i bardzo chciała się kształcić, ale wojna, a potem obowiązki rodzinne na to nie pozwoliły. Zawsze dużo czytała. Ojciec, Wacław, też się odznaczał bystrością umysłu. Po wojnie przejął poniemieckie gospodarstwo niedaleko Lipna i tam gospodarował. Kiedy miałem dwa lata, rodzice przenieśli się do Torunia, do proletariackiej dzielnicy Mokre. Ojciec był człowiekiem bardzo energicznym, myślę, że energię mam po nim. Starał się na tyle, na ile socjalizm pozwalał, zapewniać rodzinie przyzwoite warunki życia. Kupił w Toruniu stary dom, ?w którym nie było żadnych wygód, sławojka na zewnątrz. Odziedziczyliśmy też rodzinę lokatorów. Ojciec, jako człowiek zaradny, kupił im inne mieszkanie i mieliśmy dom do dyspozycji. Zmodernizował go, pojawiła się łazienka, a nawet centralne ogrzewanie, a więc całkiem spory komfort jak na tamte czasy. Dobudował werandę i tam sobie urządziłem swój pokój, zrobiłem półki na książki, kupiliśmy jakieś stare biurko. Było tam zimno, ale dla mnie najważniejsze, że miałem swoje pomieszczenie. U nas w domu nie było dyskusji o polityce. Rodzice nie angażowali się ani w opozycję, ani w reżim. Dopiero na studiach poznałem słowo „Katyń" Po jakimś czasie rodzice wybudowali nowy dom, w innej, lepszej części Torunia i tu nieoczekiwanie historia naszej rodziny splata się ?z ojcem Rydzykiem. Otóż niedaleko od nas mieszkał ogrodnik, nazywał się Poznański. Był skąpy, awanturował się nawet o garść czereśni zerwanych z jego drzewa. I ten skąpy Poznański znienacka zapisał swoją posiadłość ojcu Rydzykowi. ?I tak oto dwieście metrów od domu rodziców stopniowo rozwijało się imperium Rydzyka. Nawet nie wiem, czy ojciec Rydzyk ma świadomość, że mieliśmy wspólnego znajomego, bo nasze drogi nigdy się nie przecięły. Ja już wtedy mieszkałem w Warszawie. Gdy byłem dzieckiem, ojciec kierował państwową tuczarnią świń (w socjalizmie świnie w dużej ilości też musiały być państwowe). Tuczarnia to było bardzo ciekawe miejsce, bo tam pracowali ludzie ?z toruńskich slumsów. Zwykle się uważa, że socjalizm zlikwidował slumsy, a to nieprawda. W Toruniu były slumsy nazwane Dębową Górą, to było przedmieście Torunia, położone na piaskowych wzgórzach. Stały tam sklecone z byle czego domy i jak rodzina się powiększała, to w nocy dobudowywano byle jak pokój. Wyglądało to trochę jak fawele w Ameryce Łacińskiej. Mieszkali tam ludzie, których duża część trafiała do więzienia, a po odsiadce szli pracować do tuczarni. Ojciec musiał być twardy i silny, by nad tym wszystkim zapanować – miał pod sobą tzw. element i jakieś 2 tysiące świń. Dla mnie to też była dobra szkoła życia, bo duża część moich kolegów ze szkoły podstawowej pochodziła właśnie z Dębowej Góry. Niektórzy z nich mieli to do siebie, że zostawali na drugi rok. I z nimi najczęściej się biłem. Lubiłem te pojedynki ze starszymi. Zorganizowałem nawet nieformalną grupę, pamiętam do dziś, byli w niej bracia Kociołkowie, świetni kompani, również do bijaczki. Walczyliśmy dość regularnie. To były czasem ostre bójki. O co się pan bił? Szczerze? Żeby się bić. Czasami były też szlachetniejsze motywy. Na przykład jakiś chłopak z Dębowej Góry, dwa lata starszy ode mnie, zaczął grozić jednemu z bliźniaków, którzy chodzili z nami do klasy. Poszło o jakąś dziewczynę, mimo że to była dopiero szósta klasa. Bliźniacy byli dobrze zbudowani, ale ja złożyłem deklarację, że ich obronię. Wyszliśmy ze szkoły, już stoi wataha chłopaków z Dębowej Góry, a na czele niezły zabijaka, pamiętam, że nazywał się Derkowski. Zbliża się do bliźniaka, którego miałem bronić. Wysunąłem się do przodu ?i nagle poczułem, że coś ciepłego spływa mi po głowie. W bojowym ferworze nie zauważyłem, że rąbnął mnie kijem. Krew spływała, w związku z tym bójka się skończyła, moi koledzy zaprowadzili mnie do przychodni, gdzie mi obwiązano głowę, a Romek Kociołek pojechał ?z zakrwawioną koszulą do mojej mamy, budząc jej przerażenie. Była awantura? Nie, mama była pewnie za bardzo przerażona. A może wytłumaczyłem, że sprawa była słuszna, a w słusznej sprawie dyshonorem byłoby nie walczyć? Gdzie pan nauczył się bić? Byłem samoukiem. Byłem dosyć silny po ojcu. Nasz ulubiony sport, prócz tych bójek, polegał na tym, że organizowaliśmy pojedynki jeźdźców. Brało się kogoś na grzbiet, po drugiej stronie w takim samym szyku stawał przeciwnik, chodziło o to, kto kogo obali. Byłem w tym dobry, nie jako jeździec, ale jako koń, mocny i wytrzymały. Miałem też osobisty powód, żeby się tłuc z chłopakami. Przezywali mnie kułak albo bamber, czyli ?z niemieckiego bogaty chłop. Mówimy o połowie lat 50., kiedy takie określenia stanowiły obrazę. Faktycznie, jak na tamte czasy, byliśmy kułakami. Mój ojciec oprócz pracy w tuczarni miał na Mokrem, gdzie mieszkaliśmy, gospodarstwo – świnie, krowy, drób, jak nastała epoka zwierząt futerkowych, a była to taka enklawa gospodarki rynkowej w socjalizmie, bo brakowało dewiz, ojciec hodował lisy i nutrie. Do moich obowiązków już w szkole podstawowej należało czyszczenie klatek. Okropne zajęcie. Każdego lisa czy nutrię trzeba było złapać za ogon ?i za ten ogon przytrzymywać w górze, bo inaczej gryzły, a drugą ręką sprzątać klatkę. Innym moim obowiązkiem było codziennie przed szkołą zawozić na rowerze kanki (tak to się mówiło w Toruniu) z mlekiem. 20 litrów do mleczarni oddalonej o dwa kilometry. Zostawiałem mleko, a z powrotem przywoziłem serwatkę, którą karmiliśmy zwierzęta. Jeszcze jednym moim obowiązkiem było przyganianie wieczorem krów ?z pastwiska. Odbywało się to, niestety, na oczach moich koleżanek. A krowy, jak tylko wychodziły na ulicę, podnosiły ogony i... wiadomo. Trochę głupio mi było ?z tymi krowami. Wstydził się pan tych zajęć? No, nie byłem zachwycony tym, że tak się odróżniamy od sąsiadów. Myślę, że każdy na moim miejscu z tymi krowami tak by się czuł... Ale była też historia ze świniami. Pamiętam, że raz jakaś ogromna maciora nam uciekła i pobiegła na przystanek tramwajowy, gdzie stało mnóstwo ludzi. Wtedy pierwszy raz odmówiłem prośbie mamy, żebym ją przygonił. Postawiłem się, to już było dla mnie nie do wytrzymania. Jakie miał pan relacje z rodzicami? Ojciec nie należał do ludzi, którzy łatwo okazują uczucia. Był wychowany we wsi Wrocki koło Brodnicy, a w takim chłopskim środowisku nie okazywało się uczuć. Choć nie był wylewny, był dobrym człowiekiem. Bardzo ciężko pracował. Gdy wracał do domu, natychmiast zasypiał ze zmęczenia, a wtedy moje dwie siostry zaplatały mu cichutko warkoczyki na głowie. Siostry są ode mnie młodsze: Ewa ?o 1,5 roku, Krystyna o cztery lata. Złościł się? Nie. Ale pamiętam, jak raz zezłościł się na mnie. Mama przygotowywała codziennie duży dzbanek z kawą zbożową. I nie wiem, co mi strzeliło do głowy, że kiedyś wieczorem wlałem mu fusy z tego dzbanka do filcowych gumiaków, które zakładał zimą. Rano następnego dnia usłyszałem krzyk. To ojciec włożył nogi do butów... Nie miał dla nas dużo czasu, bo jako osoba bardzo przedsiębiorcza starał się wykorzystywać wszelkie legalne marginesy socjalizmu. Dzięki jego zaradności żyliśmy na niezłym poziomie. Na przykład najpierw pojawił się w domu motocykl, a potem auta. Pierwszym był przedwojenny fiat, później zaliczyliśmy wszystkie socjalistyczne modele – wartburga, warszawę, moskwicza, nysę. Prawo jazdy zrobiłem w 16. roku życia i byłem bardzo szczęśliwy, że ojciec pozwalał mi prowadzić. Czasem jeździłem do Ciechocinka, gdzie kupowaliśmy niezbyt świeże jaja na karmę dla zwierząt. Kiedyś zaliczyłem nieprzyjemną przygodę. Na jakimś zakręcie nie wyrobiłem się i rozbite jaja rozlały się po całym wartburgu. Pojechałem nad rzeczkę i zawzięcie szorowałem samochód, ale nie dało się zatrzeć wszystkich śladów, zwłaszcza zapachowych. Na szczęście ojciec okazał się wspaniałomyślny i w dalszym ciągu mogłem prowadzić. Do dziś jazda samochodem sprawia mi przyjemność. Zwłaszcza szybka, jeśli mogę sobie na to pozwolić. A mama? Ciepła, wyrozumiała, do dziś taka jest. Gdy ją odwiedzam w Toruniu, proszę tylko, żeby nie oglądała wciąż telewizji, bo strasznie przejmuje się kłótniami polityków ?i tym, co powiedzą na mój temat. Urodzona w 1926 roku, była najmłodszym dzieckiem w rodzinie liczącej siedmioro dzieci (dwoje zmarło). Mieszkali we Włocławku, na przedmieściu nazwanym Dolnym Szpetalem. Na początku wojny wkroczyli Niemcy, wysiedlili rodzinę, jej ojciec, mój dziadek, którego nigdy nie poznałem, zmarł w 1939 r. w towarowym pociągu na zapalenie płuc. Tułali się gdzieś po Śląsku, potem udało im się przyjechać do Warszawy, gdzie mieszkała jej starsza siostra Gienia, matka Marka Jakóbisiaka, mojego kuzyna i najlepszego przyjaciela. Bieda, wojna, nie miała warunków, żeby się uczyć. Pod koniec wojny poznała mojego ojca. Wyszła za mąż, mając 18 czy 19 lat. Stanowili kontrastową parę – ona drobna, niewysoka, on o 13 lat starszy, duży, postawny, bardzo silny fizycznie. Pamiętam wakacje, które spędzaliśmy u mojej babci we Włocławku. Tam był sad, w sadzie staw. Kiedyś ugrzązł w nim wóz. Nawet końmi nie dało się go wyciągnąć, dopiero mój ojciec dał radę. Z taką siłą nadawał się do kierowania państwową tuczarnią świń... Mama była zapracowana w gospodarstwie, ale miała czas dla nas. Pamiętam, jak się w końcu zebrała, żeby mnie uświadomić. Oczywiście już dawno od kolegów wiedziałem co i jak, więc uciekłem, żeby nie mówiła mi takich przerażających rzeczy. Jak już wspominałem, rodzice nie mieli wyższych studiów. Do nas nie przychodzili ludzie, którzy dyskutowali o abstrakcyjnych problemach, rodzice nie przekazywali nam wiedzy wyczytanej z książek, ale przywiązywali niesamowitą wagę do tego, aby cała nasza trójka zdobyła wyższe wykształcenie, w domu panował wręcz kult wykształcenia. Tę atmosferę bardzo dobrze pamiętam do dziś. Stwarzali nam dobre warunki, te wszystkie moje obowiązki, jak rozwożenie mleka czy przepędzanie krów, nie odbywały się kosztem nauki. Sam fakt, że ja i moje dwie siostry dostaliśmy się na studia – Ewa skończyła medycynę, Krysia biologię – było dla nich niesłychanym rodzinnym osiągnięciem. Traktowali to jako społeczny awans dzieci. A jak się dowiedzieli, że zostanę pracownikiem naukowym na uczelni, byli zachwyceni. Jestem więc przykładem awansu społecznego w PRL. Ale jakoś nie czuję za to do PRL wdzięczności. O tym, jak szerokie były ambicje naszych rodziców, świadczy też fakt, że postanowili nauczyć nas gry na pianinie. Przez sześć lat, chcąc nie chcąc, chodziłem do ogniska muzycznego. Bez większego entuzjazmu uczyłem się muzyki, bo interesowały mnie inne rzeczy, jak czytanie książek i sport. Jeszcze wtedy nie śmiałem się jednak przeciwstawić rodzicom, w związku z tym wybrałem strategię niekonfrontacyjną. Siadałem przy pianinie, mechanicznie grałem gamy i pasaże, ale zamiast nut miałem rozłożoną książkę. Mimo to byłem niezły i zostałem zakwalifikowany do muzycznego popisu. Na swoją zgubę, o czym jeszcze nie wiedziałem. W centrum Torunia w szacownym gmachu Dworu Artusa zgromadzili się znajomi, przyszli oczywiście rodzice, pełna sala. Zacząłem grać, dochodzę prawie do końca i nagle zapominam. Czarna dziura, pustka, wyparowały mi z głowy końcowe akordy! Próbuję raz, próbuję drugi, nic, zgroza. W końcu wstałem i uciekłem za kulisy. To był jeden z najmniej przyjemnych momentów w moim młodym życiu. Nawet przeganianie krów wiązało się z mniejszym wstydem. Jaki był stosunek pana rodziców do komunizmu? U nas nie było dyskusji o polityce. Rodzice nie angażowali się ani w opozycję, ani w reżim. Panowała taka, można powiedzieć, niewypowiedziana atmosfera, że jest, co jest, i tego nie da się zmienić. W związku z tym nie wyniosłem z domu ani ocen, ani nawet informacji na temat systemu, w jakim dorastałem. Ten polityczny indyferentyzm trwał długo, pewnie również dlatego, że w liceum i do III roku studiów zajmowałem się wyczynowo lekkoatletyką i miałem mało czasu na inne rzeczy poza nauką. Pamiętam, aż wstyd przyznać, że w marcu 1968 roku byłem zaskoczony i zdezorientowany, o co w tym wszystkim chodzi. Gdy obserwuję drogi życiowe innych ludzi, dochodzę do wniosku, że to, jak one się potoczą, w głównej mierze zależy od środowiska, w którym się przebywa, czyli od dostępu do informacji. W mojej rodzinie informacji o takim znaczeniu nie dostawałem, w szkole – też nie. Byłem tak nieuświadomiony politycznie, że chcąc się nauczyć rosyjskiego, brałem w szkole średniej podręczniki radzieckie na temat historii i czytałem te wszystkie bzdury o wojnie koreańskiej. Dopiero na studiach poznałem słowo „Katyń". A SGPiS, gdzie studiowałem, na pewno nie był dysydencką uczelnią. A religia? Chodziłem na lekcje religii, przystąpiłem do pierwszej komunii, bierzmowania. Ale to było raczej zwyczajowe zachowanie niż autentyczna wiara. Myślę też, że od wiary odepchnęli mnie księża. Na lekcjach religii nie miałem szczęścia do inteligentnych duchownych, a wprost przeciwnie, do nieinteligentnych. To pewnie wpłynęło na to, że jestem agnostykiem. Ale nie jestem antyklerykałem, dostrzegam wielką rolę, jaką Kościół odegrał zwłaszcza w socjalizmie. Uważam też, że Kościół i – szerzej – Kościoły są bardzo ważne w pomaganiu ludziom w autentycznej potrzebie. Mogą to robić lepiej niż państwowi urzędnicy. Naczelna idea chrześcijaństwa jest piękna – i dlatego taka trudna w realizacji. Kościoły, które popierały wojenne agresje, były jej zaprzeczeniem. Co zatem w młodości było dla pana najważniejsze? Sport, nauka języków obcych i czytanie książek. W liceum pochłaniałem literaturę piękną. Jak sobie powiedziałem, że teraz pora na literaturę francuską, to nie było tak, że coś tam tylko przewertuję. Czytałem systematycznie Maupassanta, Flauberta, Camusa. No, przez Prousta nie przebrnąłem. Jeśli książki historyczne, to szeroki wachlarz. I tak dalej. Historia zresztą była i jest moją pasją. W podstawówce miałem nauczycielkę historii, która wchodziła do klasy i mówiła: – Balcerowicz, przedstaw tę lekcję. Ja ją przedstawiałem, a ona robiła na drutach. Od pewnego momentu dużą rolę zaczął odgrywać sport. Zaczęło się od walki z nadwagą. Wtedy, w czasach dość powszechnej biedy, rodzice dążyli do tego, żeby dzieci „dobrze" wyglądały. Wówczas znaczyło to po prostu, że dziecko ma być pulchne. No i rzeczywiście, dzięki staraniom mamy i ojca dobrze wyglądałem. Miałem nadwagę gdzieś od trzeciego do jedenastego, dwunastego roku życia. Nawet dzisiaj, gdy mi ktoś powie, że dobrze wyglądam, to się niepokoję, przypominając sobie tamto znaczenie tego komplementu... Ale wracając do mego dzieciństwa w Toruniu: wówczas w szkołach podstawowych dzieci w ramach zajęć z wf. miały czwórbój lekkoatletyczny. Zresztą powszechny sport był jedyną, według mnie, oprócz nauczania matematyki i przedmiotów ścisłych, dobrą inicjatywą socjalizmu. Czwórbój obejmował bieg na 60 metrów, skok w dal, skok wzwyż i rzut piłeczką palantową. No i okazało się chyba w piątej klasie, że mam słabe wyniki, bo byłem za gruby. A bracia Kociołkowie przodowali. No to się zawziąłem. Ambicja, żeby być najlepszym? Po prostu było mi głupio. Zbiłem sobie stojak do skoków wzwyż, zacząłem biegać codziennie po lekcjach, ?z kolegą ćwiczyłem trójskok z miejsca i w ciągu roku znalazłem się w czołówce szkoły. W siódmej klasie byłem najlepszy w szkole w biegach na 60 m, a w liceum zacząłem trenować pięciobój lekkoatletyczny, czyli bieg na 100 metrów, skok w dal, skok wzwyż, pchnięcie kulą, rzut dyskiem. I tu miałem rekord szkoły w dwóch różnych konkurencjach: w rzucie dyskiem oraz ?w skoku w dal. W rzucie dyskiem wygrałem z nauczycielem wf., ?a jednocześnie trenerem kadry narodowej ciężarowców, panem Bardzińskim, potężnie zbudowanym mężczyzną. Byłem zafascynowany sukcesami polskich lekkoatletów, to czasy słynnego Wunderteamu – końcówka lat 50. Nie wciągnęła mnie piłka nożna, jak wielu moich kolegów, natomiast lekkoatletyka tak. ?W pewnym momencie postanowiłem specjalizować się w biegach średnich. To spowodowało, że ?w liceum zacząłem uprawiać biegi bardziej profesjonalnie, w klubie sportowym Pomorzanin w Toruniu. Moi rodzice przyjęli to z ulgą, bo mieli obawę, że przedwcześnie się ożenię i zrujnuję sobie karierę, że zrobię dziecko – takie typowe obawy rodziców dorastającego chłopca. A pan sam co takiego odnalazł w uprawianiu sportu? Poprawiać wyniki, żeby wygrywać. Trening biegacza polega na tym, że trzeba codziennie biegać, również zimą. Biega się kilometrami po śniegu, najlepiej, jak się trzeba przedzierać przez śnieg głęboki aż po pas. Pierwszej zimy nie przetrenowałem solidnie i nie poprawiłem znacząco wyników, ale kolejnej zimy nie zmarnowałem i okazało się, że jestem najlepszy w Toruniu. Potem zdobyłem mistrzostwo województwa bydgoskiego w biegach przełajowych. W 1965 r. zostałem zaliczony do kadry narodowej juniorów na 800 m. Przyjechałem ?na zgrupowanie sportowe do AWF ?w Warszawie, tam czas jakiś trenowałem i uczestniczyłem w dwóch międzynarodowych meczach lekkoatletycznych, jeden był z NRD, a drugi z Rumunią. Wtedy po raz pierwszy wyjechałem za granicę, do Rumunii. Nie wygrałem, ale zająłem przyzwoite miejsce. W tym samym roku zdałem na Wydział Handlu Zagranicznego SGPiS, dzisiaj SGH, nie wiedząc, ?o co na tych studiach do końca chodzi. Ale przyjechałem na egzamin jako sportowiec wyczynowiec i to było powodem mojej dumy. Po pierwszym semestrze na uczelni wygrałem w Otwocku mistrzostwa Polski juniorów w biegach przełajowych. Pamiętam, że było nas w czołówce trzech. Jeszcze został podbieg pod górę ?– wyprzedziłem tych dwóch, potem był zbieg i myślałem tylko o jednym: nie daj się wyprzedzić! I nie dałem. Podekscytowany rozważałem w myślach, co też powiedzą moje koleżanki i koledzy z Torunia, gdy się dowiedzą, że jestem mistrzem Polski. Potem uczestniczyłem w reprezentacji i AWF, i SGPiS w różnych zawodach. Dlaczego więc pan sport porzucił? Wyczynowe sporty uprawia się po to, aby wygrywać, a nie po to, żeby trenować, bo sam trening nie jest wielką przyjemnością. To dosyć nudne zajęcie, tak biegać pod górę, zresztą to samo można powiedzieć na przykład o pływaniu. Chyba żadnej dyscypliny nie uprawia się wyczynowo dla przyjemności treningu, tylko dla wyniku, a jak efektu nie ma, to nie warto tego robić. Przynajmniej tak było w moim przypadku. W jakimś momencie doszedłem do szczytu formy, bo, jak to się mówi, trochę przetrenowałem. I podjąłem decyzję, że z tym kończę, bo skoro przestaję wygrywać, to nie ma sensu brnąć dalej. To było na drugim albo trzecim roku studiów. Przegrane bolały? Nie były przyjemne. Gdy więc doszedłem do wniosku, że w sporcie wyczynowym doszedłem do ściany, zamknąłem ten wątek mojego życia. Ale traktuję go jako bardzo istotną część mojej biografii, bo ile osób było wyczynowymi sportowcami? Ile osób było mistrzami Polski? Gdy pytają mnie, co uważam za swoje największe osiągnięcie, to żartobliwie odpowiadam – mistrzostwo Polski w lekkiej atletyce. Nie afiszuję się z tym, ale sukcesy sportowe są źródłem mojej satysfakcji. I gdy patrzę na ludzi, którzy nigdy nie byli wyczynowymi sportowcami, a potem pragną to nadrobić maratonem, to mam mieszane uczucia. Zresztą regularne bieganie maratonu w starszym wieku jest bardzo niezdrowe. Trochę litości dla Grzegorza Kołodki, bo to jawna aluzja... Nie, to była generalna rada. Takim ludziom zalecam truchcik. Przez wiele lat biegałem sobie tak dla formy fizycznej, teraz wolę jeździć z żoną na rowerze, pływać w ciepłych morzach, a w lecie – w Bałtyku lub jeziorze, i grać z wnukiem w ping-ponga. Niekiedy udaje mi się z nim wygrać, co traktuję jako osiągnięcie, bo chociaż ma dopiero dziewięć lat, jest bardzo dobry. „Trzeba się bić". Z Leszkiem Balcerowiczem rozmawia Marta Stremecka. Wyd. Czerwone i Czarne, 2014 r Migracja – adaptacja Teresie trudno określić, kiedy poczuła się w Macedonii jak u siebie. Czy to w ogóle nastąpiło? Cały czas tęskni za Polską i cały czas marzy i planuje powrót. Choć w jednej z kawiarnianych rozmów przyznała, że dzisiejszej Polski nie poznaje, gubi się w jej pośpiechu. Bardzo aktywne życie w Macedonii, praca w radiu, przy sztukach teatralnych, działalność polonijna, tłumaczenia książek, pomoc Polkom w zaadaptowaniu się w nowych warunkach życia: „Mimo że byłam bardzo mile przyjęta i przez rodzinę, i przez środowisko w pracy i na studiach również, ale ta tęsknota straszliwa za Łodzią, za Polską, za naszymi… no w ogóle, za rodziną, była tak silna, że ja cały czas myślałam, że to będzie, nooo… jakiś krótki okres czasu, a potem ja wrócę. I tak z tą myślą cały czas żyłam i jakoś tak szybko życie zaczęło się toczyć, bo potem już rozwinęła się rodzina, przyszły dzieci na świat i nie było czasu aż tak myśleć, życie pędziło swoja droga, trzeba było dzieci dać do szkoły, prawda. No i jakoś tak nie było czasu, to było tempo takie raczej podobne do dzisiejszego, zwłaszcza, że my zawsze mieliśmy z mężem pełne ręce roboty.” Wszystko to sprawiło, że znalazła swoją niszę, swoje miejsce, ale też dzięki tak szerokiej działalności miała cały czas kontakt z Polską. Przyznaje też, że życie w Jugosławii było łatwiejsze, gdy je przyrówna zarówno do PRL-u, jak i do obecnej Macedonii. Jugosławia umożliwiała swobodę kontaktów, podróże, zabezpieczenie ekonomiczne. Teraźniejszość rozczarowuje, w ocenie Teresy na pewno jest trudniejsza dla młodych ludzi. Życie codzienne w Macedonii Obecnie Teresa jest już na emeryturze. Przez całe życie pracowała w radiu jako realizator dźwięku. Dzięki tej pracy miała też stały kontakt z Polską, współpracowała z Polskim Radiem, promowała polskich artystów. Prócz wykonywania pracy zawodowej zajmowała się domem, gdzie dbała o zachowanie języka polskiego, ale też tradycji związanych ze świętami Bożego Narodzenia czy Wielkanocy. Jak podkreśla, zawsze jednak idzie to w parze z poznawaniem i przestrzeganiem tradycji z domu męża i kraju, w którym żyje. W latach osiemdziesiątych, w związku z niepokojącymi wiadomościami z Polski na temat strajków i wprowadzeniem Stanu Wojennego, zaangażowała się w tworzenie pierwszego towarzystwa polonijnego. W tej chwili jest prezeską jednego z trzech towarzystw polonijnych „Klub Polonia”, powstałego na bazie Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Macedońskiej. Nadal stara się aktywizować Polaków, głównie Polki mieszkające w Macedonii, organizuje wieczory poezji czy spotkania świąteczne. Często tez organizuje pomoc dla rodzin uboższych, ludzi starszych czy kobiet uwikłanych w nieudane małżeństwa. Na co dzień chętnie też przyjmuje gości i opowiada im o Macedonii, częstując przy tym ciastem i figami z ogrodu. Jej ulubionym miejscem w kraju jest Ochryd oraz ulica przy Stowarzyszeniu Pisarzy Macedońskich w Skopju. Tożsamość Teresa czuje się Polką. Co do tego nigdy nie ma wątpliwości. Podkreśla to działalnością w Towarzystwie Polonijnym. Na co dzień też starała się i stara przekazać innym wiedzę o Polsce, zainteresowanie jej historią, kulturą, językiem. Język jest dla niej wyznacznikiem tożsamości, język, którego nie można zapomnieć i którego powinno się uczyć kolejne pokolenia. Jej dzieci, wnuki, a także mąż mówią po polsku. Cały dom ma też wiele polskich elementów, obrazów, pamiątek, a przede wszystkim mnóstwo książek. W telewizorze często nastawiony jest program TV Polonia. Do kuchni Teresa też wprowadziła wiele polskich elementów, zwłaszcza przy okazji świąt dba o smak potraw, postrzegany jako tradycyjny. Dlatego znajomi przywożą jej już we wrześniu grzyby z Polski. O Macedończykach często mówi „oni”, ale Macedonia jest też jest jej krajem. Ma tu swoje ulubione miejsca, przyjaciół, piękne wspomnienia i dużo planów. O powrocie do Polski cały czas jednak marzy. Skorpiony używają szczypiec do szybkiego chwytania ofiary, a następnie biczują trującymi odwłokami, aby ją zabić lub sparaliżować. W najnowszej powieści Wojciecha Engelkinga, której premiera 10 marca, w ten sposób obchodzą się z ludzkim sercem. O tym jak krystalizowało się zmyślanie „Serca pełnego skorpionów”, o marzeniach, rozprawiczaniu, dorosłości, wszechwiedzy Szekspira, byciu Polakiem i PRL-u z autorem rozmawia Grzegorz Przepiórka. [OPIS WYDAWCY] „Serce pełne skorpionów” to historia siedemnastoletniego Jacka Korolewicza, syna wysoko postawionego urzędnika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, aspirującego piłkarza i… pewnej dziewczyny. Gdy pojawia się ona w życiu Jacka, wszystko ulega zmianie. Chłopak przeżywa pierwsze uniesienia miłosne, zaczyna podejmować samodzielne decyzje, wkracza w okres buntu i wbrew woli ojca wstępuje do warszawskiej Legii. Dziewczyna nie jest jednak tym, za kogo się podaje, a w tle rozgrywa się wielki spisek, który ma na celu zmianę rozkładu sił na politycznej scenie Polskiej Rzeczypospolitej Przepiórka: Marzyło mi się zawodowe kopanie piłki, tak jak głównemu bohaterowi pańskiej opowieści, dlatego z młodym Korolewiczem szybko nawiązaliśmy relację. A pan, o czym marzył, będąc w wieku Jacka? I jak uchwycił pan wątek swojej osobistej opowieści?Wojciech Engelking: Chyba o tym, żeby robić to, co robię teraz, pod tym względem miałem w życiu olbrzymie szczęście. Ale, z drugiej strony, wyobrażenie i marzenie zawsze będą stały daleko od tego, jak coś wygląda naprawdę. Wyobrażone i wymarzone, jakkolwiek banalnie by to brzmiało, zawsze będzie mogą uskrzydlać, stawać się treścią życia, ale bywa, że okazują się wyłącznie złudzeniami. Do jakiego stopnia można im ufać?Niech każdy ufa do takiego, jakiego chce, dopóki się nie potłucze. Ja się parę razy potłukłem, parę razy nie.„Serce pełne skorpionów” to powieść inicjacyjna. Jacek, dojrzewając, przekracza różne progi. Seks, pierwsza miłość, 18 lat, matura. Dzisiaj wydają się one kompletnie wytarte, a dojrzewanie przesunięte daleko od symbolicznej osiemnastki lub zupełnie zawieszone. Co, według pana, czyni człowieka rzeczywiście dojrzałym? Jakie kryterium współcześnie najlepiej pasuje?Nie lubię określenia „dojrzały”, bo zakłada wartościowanie, w ramach którego niedojrzałość jest gorsza, a przecież nie jest. Wolę: „dorosły”. Powiedziałbym, że człowiek staje się dorosły, kiedy się po raz drugi tworzy. Pierwsze tworzenie samego siebie ma – przynajmniej tak było w moim przypadku – miejsce w czasach nastoletnich, drugie jakoś dekadę potem. I po tym tworzeniu drugim zaczyna się, jak sądzę, dorosłość. Tak mówię, ale istnieje oczywiście duża szansa, że bredzę, bo sam się stworzyłem dwa razy w życiu, drugi raz dopiero niedawno, i być może zdążę stworzyć jeszcze wiele wykopaniem węgierki za okno a momentem na lotnisku, kiedy Korolewicz precyzyjnie odpowiada na pytanie celnika o to, kim chciałby być, dokonuje się w głównym bohaterze wewnętrzna zmiana. Czy jego nowy pomysł na siebie ma cokolwiek jeszcze wspólnego ze sferą marzeń? Uogólniając, czy dorosłość i marzenie to dobrana para?Kiedyś myślałem, że umowny wiek, od którego zaczyna się dorosłość – powiedzmy: trzydziestka – to w sumie koniec życia i cześć, od tego czasu jest się tylko cieniem tego, kim się chciało być, bo prawdziwe życie rozgrywa się po dwudziestce. Teraz nie jestem tego taki pewien i nawet myśl, że za dwanaście lat będę czterdziestolatkiem, mnie nie przeraża. To jest bardzo dużo czasu. Co do zmiany w Jacku: ta historia jest także historią o zbudowaniu siebie. A on, zbudowawszy, nie przestaje przecież być młody, w finałowej scenie ma 19 lat, mnóstwo przed nim. Nas jednak, dzieciaków, nie dziwiło to nijak. Byliśmy zupełnie obojętni wobec informacji, kto kogo ma za ojca, którego z mężczyzn występujących na łamach „Trybuny Ludu” albo piszących w tej gazecie. Nazywaliśmy się tak, jak się nazywaliśmy, i jeśli przez grające w trakcie przerw radio padło któreś z naszych nazwisk, znaczyło to tylko, że należy ono do taty chłopaka, którego my akurat znamy; a tata i ten chłopak to są dwie różne osoby i nie należy ich mylić.– Wojciech Engelking „Serce pełne skorpionów” „Nie wiem, kiedy po raz pierwszy cokolwiek zmyśliłem, wiem jednak, że w pewnym momencie weszło mi to w nawyk: opowiadanie kolegom swojego życia tak, by zdawało się ciekawsze, niż naprawdę było. Nie chodzi o to, że w świecie prawdziwym ktoś postronny mógłby je uznać za nudne. Wypełnione meczami, dziewczynami, książkami, wyjściami z rodzicami do teatru, wakacjami, o jakich każdy chłopak w Polsce w tamtym czasie marzył – mnie po prostu nie wystarczało”. Brzmi bardzo współcześnie, mając na uwadze dzisiejsze krygowanie się w social mediach. Czy to też objaw niedojrzałości, czy raczej narcyzmu, a może to jedno i to samo? Jak nauczyć się patrzeć prawdzie w oczy?Czy ja wiem, czy współcześnie? Tak chyba było w każdych czasach. Mick Jagger stwierdził przecież, że „It’s the singer, not the song”, i jest w tym stwierdzeniu głęboka prawda. Nie wiem, czy w ogóle można po biblijnemu stanąć w prawdzie o sobie, zawsze będzie ona nacechowana oczekiwaniami, jakie się względem samego siebie ma lub miało, a to już jakoś prawdę nieprzypadkowo zaczytuje się Conradem. Jakie książki, poza „Lordem Jimem”, „Makbetem”, zawierałby zestaw lektur według Wojciecha Engelkinga na czas dojrzewania (nie tylko dla nastolatków)? AD jako nastolatek czytałem strasznie dużo rzeczy zaliczanych do literatury „dorosłej”, oczywiście guzik z nich rozumiejąc. Niemniej jest to fajna metoda, bo po latach można do nich wrócić i odkryć, czego się nie pojmowało, przy okazji pewnie nie pojmując rzeczy pojmowanych wtedy. Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, polecałbym „Wojnę i pokój”, głównie dlatego, że jej idący na wojnę z Napoleonem bohaterowie sami są nastolatkami i młodziutkimi dorosłymi (oczywiście wedle dzisiejszego periodyzowania tego, w czasach Tołstoja to już byli mężczyźni i kobiety), co zauważyłem dopiero przy ponownej lekturze. Przy pierwszej, nastoletniej, zupełnie do mnie nie zostaje rozprawiczony przez Ninę po dwakroć. Dosłownie i za pomocą zaserwowanego mu kłamstwa. Ten rodzaj inicjacji dokonuje się w zderzeniu nieświadomego głównego bohatera z otaczającym potężnym światem układów i polityki. Można by skwitować, parafrazując Arystotelesa: człowiek jest zwierzęciem politycznym czy tego chce, czy nie. Przestroga dla indyferentnych?Może to pan tak odczytywać, acz to absolutnie nie moja intencja. Natomiast Arystotelesem bym tego nie interpretował, uczestnictwo w polis to coś innego, niż uczestnictwo w nowoczesnym społeczeństwie, zwłaszcza totalitarnym czy post-totalitarnym, a taki jest PRL za rządów Gomułki. Co do politycznego rozprawiczenia Jacka: w jego wieku zdarzają się takowe, gdy władza wchodzi z butami w prywatne życie ludzi – tak jest też teraz, po wyroku w sprawie aborcji, tak było w 1968 r. w Nanterre, kiedy nie dano młodym koedukacyjnych występują prawie na całym świecie. Na sześciu z siedmiu kontynentów znajduje się ponad 2000 różnych gatunków. A jakie gatunki zamieszkują ludzkie serce?Prawdopodobnie te najbardziej jadowite. Św. Jan pisał na Patmos o „katuszach zadanych przez skorpiona” jako doświadczeniu najbardziej bolesnym, a nic nie boli tak, jak to, co się dzieje w sferze „Zimie” Ali Smith, notabene też wydanej przez w ciągu zaledwie kilku tygodni przeczytałem kolejną książkę, w której odwołania do Szekspira są bardzo wyraźne. Pan akurat czerpie z Makbeta. Nie będę spoilował, wskazując reminiscencje, ale zapytać muszę. Gdzie znaleźć współczesną Lady Makbet? Domyślam się, że wciąż ma się tą Lady Makbet jest ciekawa sprawa, bo może wreszcie należałoby przestać na nią patrzeć przez pryzmat płci…? Z jednej strony ktoś by mógł uznać, że to postać napisana szowinistycznie, Herod baba po prostu, z drugiej Szekspira o szowinizm trudno podejrzewać, patrząc na, dla przykładu, Porcję. Lady Makbet obojga płci mija pan codziennie na ulicy. Nina oczywiście może budzić skojarzenia z Lady, ponieważ jest kobietą, ale to tylko dlatego, że ta powieść rozgrywa się w środowisku bardzo młodych ludzi, a w młodości kobiety są z reguły o wiele dojrzalsze od Szekspir głosem swoich sztuk miałby jeszcze, według pana, do powiedzenia o dzisiejszych czasach?Allan Bloom stwierdził kiedyś, że Szekspir wiedział wszystko, a ja się pod tym stwierdzeniem podpisuję, mimo narastającej od pewnego czasu niechęci do samego Blooma. Miałby więc do powiedzenia wszystko, tak samo jak o czasach swoich, wieku XIX i XXIII i tylko do Szekspira zdają się prowadzić tytułowe pajęczaki. Intuicja nie daje mi spokoju, przypominając o „Człowieku wśród skorpionów” Czesława Miłosza, wiodąc tym samym do Stanisława Brzozowskiego i jego krytycznego stosunku do polskiej kultury. Czy duchy autora Legendy Młodej Polski i jego późniejszego piewcy unoszą się nad najnowszą powieścią Wojciecha Engelkinga? Czy raczej niepotrzebnie zapędzam się w tropieniu intertekstualności, posądzając pana o stawianie charakterystycznego dla nich pytania pt. być Polakiem czy być człowiekiem?Całkiem potrzebnie, biorąc pod uwagę, co się finalnie dzieje z Jackiem. Z drugiej strony, u Brzozowskiego jest to ciężki dylemat, a u Jacka rzecz idzie całkiem gładko. Jeśli o mnie chodzi, to z jednej strony też długi czas wydawało mi się, że bycie Polakiem mnie nie zajmuje i traktuję raczej obojętnie to, jakim paszportem się legitymuję. Z drugiej – dotyka mnie to, co się dzieje w Polsce i często traktuję to osobiście, co bywa, patrząc z zewnątrz, absurdalne: ostatnio podczas wymiany maili z kolegą z Peru zacząłem mu, niepytany, tłumaczyć październikowy wyrok Trybunału Konstytucyjnego, czując się w dziwnym obowiązku wyjaśnić, co z Polską zrobił.„Serce pełne skorpionów” dostarcza, na pozór nieznacznie, zmodyfikowanej wersji historii Polski po 1960 roku. Gdyby dopisać do niej ciąg dalszy, to w jakim kraju dzisiaj moglibyśmy żyć?Dałem na to trochę odpowiedzi w ostatnim rozdziale, celowo niewiele. Gdyby iść przykładami innych narodów, to jest kraj, który pozostawał w tamtym czasie totalitarny, ale dokonano w nim niewielkiej korekty – czyli Hiszpania generała Franco, która bodaj po roku 1962 za sprawą reform Iribarny, ministra turystyki, otworzyła się na podróżników. Oni mogli dyktatur nie cierpieć, ale jednocześnie chcieli przyjechać na wino, plażę i paellę, więc trzeba było nadać ustrojowi ludzką twarz. Wracając do Polski, podejrzewam, że żylibyśmy w odrobinę lepszym kraju, niż żyjemy, ale nie tak znowu szczególnie subtelnie obchodzi się pan w swojej książce z tematem kościoła. Wiemy, że on jest, choć z oddali widzimy jedynie wieże kościelne. Czy w Polsce są widoki, choćby i odległe, na rozdział kościoła od państwa? Jaki cud musiałby się stać?Czy subtelnie – nie wiem. Ojciec głównego bohatera pracuje w końcu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, wcześniej Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, w departamencie zajmującym się sprawami kościelnymi i w latach 50. uczestniczył w kilku istotnych z punktu widzenia historii antykościelnych akcjach. Jeśli chodzi o widoki – polski kościół jako instytucja AD 2021 wywołuje we mnie głęboki wstręt i mam nadzieję, że za sprawą najmłodszego, laicyzującego się pokolenia ten rozdział nastąpi prędzej niż później. „Serce…” napisałem zanim wydarzyła się jesień zeszłego roku, ale dzisiaj bym go raczej nie napisał w inny sposób. W tym samym momencie, w którym ja po raz pierwszy zobaczyłem Ninę Andriejewną Wachsztum, mój ojciec był już w połowie sprawozdania, które w czwartkowe przedpołudnia składał Władysławowi Wisze, ministrowi spraw wewnętrznych Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Jak co tydzień tata spotkał się z Wichą w jego gabinecie w siedzibie ministerstwa przy ulicy Rakowieckiej i jak co tydzień nie mógł uwierzyć, jak wielki siedzi przed nim idiota.– Wojciech Engelking „Serce pełne skorpionów” „Serce pełne skorpionów” otagowane jest jako „powieść”. Z jakiego powodu (poza oczywistym, że jest to powieść)?Lubię anglosaski zwyczaj zaznaczania na okładce i stronach tytułowych, z jakim gatunkiem czytelnik ma do czynienia – jest w nim pewna elegancja, acz nie wiem, na czym polega. Poza tym przychodzi mi na myśl ładny fragment z Johnsona „Słownika języka angielskiego z XVIII w.”, który powieść definiuje jako „małą historię, na ogół o miłości”, a tym właśnie „Serce…” jest.„Tym właśnie się zajmuję: zmyślaniem historii z niespożytą pasją”. Czy to samo mógłby powiedzieć o sobie Wojciech Engelking? Zmyślanie sprawia panu więcej trudu czy przyjemności?Konstruowanie powieści, czyli tworzenie jakiegoś proto-zmyślenia, to coś, co rzeczywiście lubię, mam w komputerze przynajmniej kilka zmyślonych historii zaplanowanych na skalę powieściową. Z drugiej strony, zmyślenie najbardziej pierwotnie rozumiane, czyli jako bujda, nie istnieje bez kogoś, kogo by można na nie nabrać, nim oczarować, przygwoździć, więc z samego jego wysnucia niewiele zmyślanie krystalizowało się w przypadku „Serca pełnego skorpionów”? W jakich okolicznościach przyszedł główny bohater albo jak go pan wywołał?Bardzo dobre pytanie, bo moment, w którym pomysł zjawia się w głowie, jest dla mnie samego mniej lub bardziej niejasny: oczywiście nie bierze się z niczego, ale dlaczego akurat takie, a nie inne elementy się na niego składają? Już po oddaniu książki do druku próbowałem sobie to na własny użytek zrekonstruować i wyszło mi, że bardzo pierwotny zamysł Serca… wziął się z mojego zainteresowania pewną sprawą z 1958 r., czyli porwaniem Bohdana Piaseckiego. Oczywiście w samej powieści nie ma o nim ani słowa, ale struktura tych historii jest podobna: idzie o wpływanie na rodziców-polityków poprzez uderzenie w dzieci. Po drugie, zawsze chciałem napisać powieść o pierwszej miłości, bo zdaje mi się ona jednym z ważniejszych wydarzeń w życiu człowieka. Po trzecie – chyba każdy się kiedyś zastanawiał, co by się w przeszłości musiało zdarzyć, by rzeczywistość wokół nas wyglądała inaczej, niż wygląda. „Serce…” jest wypadkową tych trzech „Człowieku znikąd” znów udał się pan w czasy odległego PRL-u. Czym kusi Wojciecha Engelkinga, jako pisarza, tamten świat?Tym, że jest nieopowiedziany. Poza historiami o życiu kulturalnym, które się w ostatnich latach zrobiły modne jako ruchome obrazki, że tu Osiecka, tam Polański, a tam jeszcze przemyka Leopold Tyrmand i z pewnością ma kolorowe skarpety, właściwie nie bardzo PRL, zwłaszcza wczesny, funkcjonuje w polskiej wyobraźni. Tymczasem przecież bez niego nie ma współczesnej Polski, która, jak mi się zdaje, wynika po pierwsze z prześnionej rewolucji połowy lat 40. i 50., po drugie z exodusu roku 1968, i to nie tylko exodusu Baumana i Kołakowskiego, ale sąsiadów, sklepikarzy, sprzedawców, maszynistów, bileterów i kogo tam jeszcze obojga płci. Powieść o PRL-u, miłości i polityce. Klasyczna, porządna i wciągająca. Przygody „patointeligencji” z dobrego warszawskiego liceum, z początku lat 60-tych Engelking snuje ze swadą i wielkim zamiłowaniem do detalu. „Serce pełne skorpionów” czyta się świetnie.– Jakub Żulczyk Materiał powstał we współpracy z wydawnictwem Książka „Serce pełne skorpionów” jest już dostępna w sprzedaży. Forum: Noworodek, niemowlę Do tego watka zainspirowal mnie post mairzeszow… Nie tylko ona ma takie “odwieczne” problemy z rodzicami i tesciami, bo co rusz ktoras z nas narzeka, ze oni sie wymadrzaja, uznaja, ze ich metody wychowawcze byly lepsze, skuteczniejsze… Poczytajcie sobie ten artykul [Zobacz stronę] Dlaczego nasze mamy i tesciowe mowia, zeby dziecko dopajac, cieplo ubierac, nie karmic zbyt dlugo piersia i temu podobne “bulwersujace” tematy… Ten artykul byc moze pomoze Wam zrozumiec, ze one nie chca dla nas i naszych dzieci zle 🙂 Jakie sa Wasze wrazenia po tej ciekawej lekturze? Mnie pewne rzeczy przerazaja (te 2 czapeczki i puchowy bet), a pewne bawia (blizszy kontakt z ojcem w 5 miesiau zycia). I ciesze sie, ze wtedy bylam na tyle mala, ze tego nie pamietam i jestem teraz na tyle mloda, ze nie musze wychowywac dziecka w tamtych czasach 🙂

wywiad o prl z rodzicami